SPORNE KWESTIE, których NIE ROZWIĄZAŁA GRA O TRON
Ślepa miłość nie zna granic
Taka maksyma z pewnością musiała przyświecać filmowemu tworzeniu związku Tyriona z Shae. Jak inaczej uzasadnić wielką miłość, która unosi się nad nim? Raczej nie samym bzykankiem i „lwiątkami” rzucanymi w łóżku na prawo i lewo. Zwłaszcza w perspektywie wiecznej chuci Tyriona i jego poprzednich doświadczeń obrazek serwowany nam przez twórców serialu jest mocno naciągany. Tu przyznam, że jestem nieco uprzedzony do obsadzonej w roli Shae byłej gwiazdki porno, Sibel Kekilli. Ani z niej wielka aktorka, ani nie jest jakoś szczególnie piękna lub też w inny sposób wzbogacona przez naturę. Nie neguję jej seksualnych zdolności, ale ponieważ tych i tak nie widzimy na ekranie, można bezpiecznie założyć, że i w tej kwestii jest dziwką, jakich w stolicy wiele. W dodatku taką o wyjątkowo irytującym akcencie i takiej też naturze.
Mimo dobrych rad Tyriona oraz jego szczerych chęci uchronienia jej przed nieprzyjemnościami Shae zachowuje się nierozsądnie, wydaje się mieć wszystko w du… poważaniu i dąsa się niemal o każdą możliwą rzecz, sprawiając wrażenie wielkiej damy o wydumanych zasadach, a nie prostej dziewki do wynajęcia, jaką w końcu jest. Od momentu, gdy pewnego dnia po prostu pojawia się w namiocie karła, aż do swojej zasłużonej (acz kuriozalnej) śmierci, Shae nie ma ani jednej dobrej, pamiętnej sceny, w której przekonywałaby swoją wyjątkowością lub charakterem – zwłaszcza w porównaniu do takiej Ros, zdecydowanej gwiazdy tego fachu. Czemu więc Tyrion, człowiek bynajmniej nie łatwowierny i wyrobiony zarówno przez inne ladacznice, jak i przez los, bezgranicznie się w niej zakochał, pozostaje jedną z największych tajemnic serialu.
Ostatni żywy (?) bandyta
Zakładam, że wszyscy lubią wujka Benjena. To swój chłop, który nie rzuca słów na wiatr, nie daje sobie w kaszę dmuchać oraz bez marudzenia walczy po tej dobrej stronie – i to do samego końca. A nawet jeszcze dalej. I tu pojawia się problem, bo o co do diabła chodzi z tym całym wujkiem Benjenem po przemianie?
Podobne wpisy
Gość pojawia się i znika, kiedy mu wygodnie (albo raczej: kiedy scenarzyści nie potrafią wymyślić lepszego rozwiązania). Nie bacząc na niesprzyjające okoliczności przyrody oraz przeważające zastępy wroga, odwala robotę godną całego oddziału Nieskalanych (i to nawet zakładając, że serial przyzwyczaił nas do samotnych wyczynów ponad normę). Zakapturzony jak Robin Hood, historię swojego magicznego wskrzeszenia zbywa jednym zdaniem. Nie chwali się również, skąd wytrzasnął takiego odrzutowego konia, który w odpowiednich momentach przenosi go w wybrane miejsce niezależnie od przeszkód. Jest w tym wszystkim jakieś ciche powiązanie z kalekim Brandonem i całym tym przeznaczeniem, ale generalnie całość jest szyta naprawdę grubymi nićmi, co nie bez powodu wywołuje potężne zdziwienie nie tylko u Jona Snowa. Jak? – pyta on wujka. Nie otrzymuje odpowiedzi.
Ciemna noc, cicha noc
Od razu wyjaśniam, że nie zamierzam jakkolwiek negować tu ciekawej i konsekwentnej oraz, wbrew pozorom, widowiskowej strony wizualnej trzeciego odcinka ósmej serii. Owszem, miejscami mało co było widać, ale o to przecież chodziło. Nie wiem natomiast, czy chodziło również o to, aby cały przebieg bitwy o Winterfell (aka bitwy o Brana) nie miał za grosz sensu. W końcu mury zamku obsadzone zostały nie tylko wszystkimi możliwymi siłami wojsk północy, potężnymi zastępami Nieskalanych, hordami Dzikich i Dothraków oraz dwoma smokami, lecz także wieloma znamienitymi wojownikami (nie tylko) z Westeros – osobami, które z niejednego wojennego talerza już jadły i mają przynajmniej minimalne pojęcie o przygotowaniu i prowadzaniu potyczki tej skali. Czemu więc strategia obrony Winterfell ogranicza się do tego, że… nie ma strategii?
Ot, jedna grupa po drugiej automatycznie napiera na ciemność przed nimi, a reszta po prostu odpiera późniejszy atak, jak może, czyli nie bardzo i niezbyt długo. Niedobitki tłoczą się radośnie w krypcie bądź przy kalece Branie, który również nie pomaga im za pomocą swoich umiejętności; smoki latają sobie samopas, fosa się nie zapala, bo nikt nie pomyślał nad tym, żeby w jej pobliżu postawić może ze dwóch chłopaczków z pochodnią i nawet przechadzająca się w tle bitki Melisandre nie bardzo wydaje się przejmować tym wszystkim, co dzieje się wokół. Ładnie to wszystko wygląda, kryje się za tym nawet jakaś dramaturgia, lecz brak choćby podstawowej komunikacji między poszczególnymi formacjami oraz ich bezmyślne rozmieszczenie uwydatniają zerowy plan działania. No chyba że planem był brak planu mający zmylić Nocnego Króla? Cóż, nie udało się. On – swoją drogą również postępujący w tej bitwie bardzo nonszalancko – powinien był wygrać. Wina Aryi!