SPORNE KWESTIE, których NIE ROZWIĄZAŁA GRA O TRON
Kurz już opadł po ostatnim sezonie najpopularniejszej obecnie serii fantasy. Ci, którzy przeżyli, rozeszli się do domów, smok odleciał w poszukiwaniu spin-offów, a fani wylali na twórców morze pomyj i wiernie czekają na książkową wersję finału, który z pewnością rozwiąże niektóre ważne kwestie, jakie serial ostatecznie przemilczał. Częścią z nich zajęliśmy się już w odrębnym artykule. Ten traktować można zatem jako swoiste rozwinięcie tematu, aczkolwiek po obejrzeniu od początku do końca wszystkich ośmiu odsłon Gry o tron naszły mnie nieco inne przemyślenia, nie zawsze jakoś szczególnie istotne dla fabuły. Tekst nie jest więc poważną rozprawą, mającą na celu kpić z fabularnych idiotyzmów, lecz zbiorem luźnych rozważań, które tak też należy odbierać. Śmiało dodawajcie własne w komentarzach, gdzie możecie też rozwiać moje wątpliwości. Uwaga na spoilery z różnych sezonów!
Za pan brat
Jamie i Tyrion to bez dwóch zdań – i mimo olbrzymich różnic – bezwzględnie kochający się bracia. Ich miłość jest być może silniejsza i/lub czystsza od tej, która łączy Jamiego z Cersei – w końcu Kingslayer nieraz właśnie jej się przeciwstawił, by ratować mniejszego braciszka. To głębokie uczucie powstrzymało go również od zabicia Tyriona po tym, jak karzeł zastrzelił ich ojca, którego Jamie był przecież ulubieńcem. Te wszystkie konotacje podświadomie prowadzą do sceny, która z pewnością mogłaby wyglądać inaczej, gdyby nie splot wcześniejszych wydarzeń, w trakcie których Jamie musiał pożegnać się ze swoim największym atutem – prawą ręką.
Załóżmy jednak na moment, że jej nie stracił i nadal pozostaje jednym z najlepszych szermierzy w królestwie. Zatem czy gdyby Jamie zdecydował się bronić Tyriona w próbie walki, to pojedynkowałby się z Górą? Pytanie wbrew pozorom nie tak łatwe do rozwiązania. Z jednej strony ani Cersei, ani Tywin by raczej na to nie pozwolili. Ale z drugiej chęć pozbycia się Tyriona była ewidentnie zbyt silna, okazja do tego idealna, a sam Jamie już wcześniej łamał obietnice dane ojcu i siostrze. A może byłby to właśnie ten moment, w którym pomiędzy braćmi nastąpiłby jakiś rozłam? Jak by nie było, szkoda, że takiego widowiskowego starcia – poprzedzonego zapewne równie efektownymi pojedynkami słownymi między Lannisterami – nie było nam dane obejrzeć. Wina Locke’a!
A-ah, Arya! Savior of the Westeros!
Przemilczę tajemniczy trening Aryi, bo po prostu nie mam pojęcia, co tam się stało. Choć najmłodsza Starkówna miała z pewnością predyspozycje, aby zostać profesjonalną zabójczynią, to widoczne na ekranie efekty jej pracy przed ostateczną przemianą pozostawiały dużo do życzenia względem finalnego rezultatu. Nie będę też wnikał w to, jakim cudem Arya tyle razy uniknęła pewnej śmierci, oraz zadawał wszystkich tych innych pytań, które pojawiały się w kontekście jej dokonań w ostatnich sezonach – z robiącym wrażenie, choć też budzącym wątpliwości zabiciem bossa umarłych na czele. Pomijam to wszystko, gdyż na zdrowy rozum, nic z tego nie powinno się wydarzyć – w końcu ciągnięta przez Ogara Arya dotarła w połowie serii do celu (no, przynajmniej jednego z nich), gdzie powinna była zjednoczyć się z Sansą.
Podobne wpisy
Do tej pory nie wiem, czemu w momencie, gdy przybyła do zamku ciotki (będąc w dodatku zakładniczką), nikt jej nie wpuścił do środka ani chociaż nie zawiadomił szefostwa. Niby była żałoba, ale wtedy tym bardziej członek rodziny powinien zostać przyjęty. Niby Arya nie wyglądała w danej chwili na damę ani w ogóle kogokolwiek wartościowego, ale też wystarczyło zostawić ją pod strażą i zweryfikować tożsamość – szczególnie w momencie, kiedy na zamku przebywa inna Starkówna, a pod bramą pojawia się ktoś taki jak znany wszem i wobec człowiek Lannisterów. Swoją drogą nie kupuję też tego, że Ogar, któremu zależało na kasie i pozbyciu się gówniary, tak po prostu odpuścił nagle po usłyszeniu wieści. Jasne, w świecie Gry o tron nie ma łatwych rozwiązań typu „wejść i wyjść”. Ale też spotkanie się na tym etapie Aryi z Littlefingerem i Sansy z Ogarem bynajmniej nie byłoby proste. Tymczasem i tę perspektywę zbyto lekką ręką. Czy też raczej: śmiechem zainteresowanej.
Zaczarowany zamek
Castle Black to na swój sposób ostatnia ostoja ludzkości. Jedyna odpowiednio duża twierdza podparta tak potężną fortyfikacją, jaką jest lodowy mur o ewidentnie magicznych naleciałościach. I choć nie do końca jestem w stanie uwierzyć w tak sprawne, mimo wszystko, funkcjonowanie złożonej głównie z przestępców ekipy w środku zamku, to on sam budzi u mnie o wiele większe wątpliwości.
Weźmy na przykład kluczowy element całej konstrukcji, czyli pojedynczy (!!!) łącznik Castle Black ze szczytem muru – windę. Jak właściwie ona działa, skoro raz musi ją obsługiwać kilku rosłych chłopów, a cały ciężki i wystarczająco skomplikowany mechanizm (obciążony wszak dodatkowymi kilogramami – na przykład w postaci Sama) wystarczyłby, aby zahartować Conana Barbarzyńcę. Tymczasem w ferworze walki i ogólnego chaosu, który z pewnością wymaga zwiększenia częstotliwości kursowania windy, ta pozostawiona zostaje byle dzieciakowi, który w przerwach znajduje jeszcze czas, aby poćwiczyć celność z łuku. Mam wrażenie, że ktoś tu zabił dramaturgię podobnych sekwencji – w końcu nawet elektroniczne windy kinowe z reguły odmawiają posłuszeństwa w najmniej pożądanych momentach. Tymczasem w rozpadającym się, liczącym kilkaset lat, cierpiącym na brak ludzi i sprzętu oraz co chwila najeżdżanym czarniutkim zameczku śmiga ona jak ta lala.