*
„A teraz to, na co wszyscy czekali” – takie zdanie pada w programie telewizyjnym, który Wojtek Frykowski ogląda na chwilę przed tym, jak banda Mansona wyruszy na łowy. Tarantino daje się poznać w Pewnego razu… w Hollywood, najbardziej „linearnym” ze swoich filmów, jako zręczny konstruktor raczej prostej jak na siebie narracji oraz pracowity budowniczy napięcia (a sceny na ranczu Spahn zasiały we mnie pragnienie, by twórca Kill Billa nakręcił jakiś horror). Bo wiemy przecież, jak skończy się ta historia i na to zakończenie podświadomie czekamy. Tarantino przez dwie pierwsze godziny umiejętnie to wyczekiwanie podsyca. Sceny z włóczącymi się po LA i grzebiącymi w śmietnikach hippiskami nabierają złowieszczego wydźwięku, kiedy z tekstu śpiewanej przez nie piosenki wywnioskujemy, że należą do sekty Mansona. Sam Manson pojawia się ledwie na chwilę – i bardzo dobrze, dzięki temu film nie skręca w śmierdzącą uliczkę fetyszyzowania seryjnych zbrodniarzy, to nie jest obraz o założycielu Rodziny, nie ma on tutaj znaczenia – ale ta chwila wystarcza, by powiało grozą (genialny epizod aktorski Damona Herrimana). Jako widzowie cali jesteśmy niepokojem i oczekiwaniem. Dlatego końcowy twist fabularny tak działa – wywraca te oczekiwania, koi ten niepokój.
Przede wszystkim być może „a teraz to, na co wszyscy czekali” jest gorzkim, autotematycznym komentarzem zmęczonego twórcy. Tarantino doskonale wie, na co wszyscy czekali. Czekali, by wypluł z siebie po raz dziewiąty ten sam wielokrotnie przetrawiony przez popkulturę obiad, który tak świeżo smakował serwowany w latach 1992 i 1994. A na Pewnego razu… w Hollywood widzowie kwitli w kinowych fotelach całe pierwsze dwie godziny, wyczekując na kąski, kozackie teksty, na krew. Może trochę pocieszyli się sceną z Brucem Lee, ale tak ogólnie to wyłącznie obietnica końcowej masakry, rozpierduchy w stylu Tarantino, tylko ona powstrzymywała ich przed rejteradą z sali. „A teraz to, na co wszyscy czekali” – ironizuje reżyser, świadom, że został przez własną widownię upupiony, wpędzony w gębę, sprowadzony do kilku specyficznych cech. Wie, że mało kogo obchodzi poszerzanie środków wyrazu i pójście na przekór własnego stylu w Pewnego razu… w Hollywood; większość czeka na kolejny przypis do Pulp Fiction.
„A teraz to, na co wszyscy czekali” i co czeka na wszystkich, czyli śmierć.
*
Susan Atkins płonie żywcem. Ta sama, która wcześniej, zamknięta w aucie z trójką innych dzieciaków Mansona, nakłoniła towarzystwo, by zamiast napadać na dom pod numerem 10050 przy Cielo Drive poszli zamordować Ricka Daltona. Jako argument podała brutalne filmy z jego udziałem, które oglądała od dzieciństwa i które miały popchnąć ją ku zabijaniu. Wypowiedź Atkins jest bardzo podobna do zarzutów stawianych dziełom reżysera, często oskarżanym o gloryfikację przemocy. Jak Tarantino odpowiada krytykom? Na początek rozwala im twarz puszką po psiej karmie, później gryzie wściekle po owej twarzy, by na sam koniec potraktować miotaczem ognia. Jest więcej niż wymowne, że reżyser wkłada cytaty z własnych krytyków w usta bodaj najbardziej zdeprawowanej ze wszystkich dziewczyn Mansona oraz postaci, która ginie być może najstraszniejszą śmiercią ze wszystkich Tarantinowskich bohaterów. Jakby chciał raz na zawsze wykrzyczeć to, co z postępującą irytacją powtarza w wywiadach: przestańcie oskarżać sztukę o swoje własne zło, nawet najbrutalniejszy film nie uczyni mordercy z jednostki, która już wcześniej nie byłaby zaburzona. Sama Atkins jest w filmie tak narwana, że jej mowa o demoralizującym wpływie westernów wydaje się po prostu śmieszna na tle czynników, które faktycznie ukształtowały ją na morderczynię – narkotyki, Manson, ciężkie dzieciństwo, prawdopodobnie też psychopatia. Przede wszystkim jednak jej okropna śmierć stanowi wizualną odpowiedź na pytanie o sensowność przemocy w sztuce, która w odróżnienia od rządzonego przypadkami życia ma moc unicestwiania zła i wymierzania sprawiedliwości. Ta karnawaliczna rzeź oczyszczenia, pokracznie slapstickowa egzekucja, makabreska-groteska przynosi widzowi katharsis. Tarantino przywraca Sharon Tate życie, a widzom wiarę w uzdrawiającą, pokrzepiającą moc opowieści, jaką cechują się najbardziej podstawowe z nich, czyli baśnie. Stary postmodernista w swoim (ponoć) przedostatnim filmie z pokorą wraca do korzeni wszelkich narracji.
Bo tak przecież zaczynają się baśnie: „dawno, dawno temu”, „pewnego razu”. A więc i tutaj nasi bohaterowie uratowali księżniczkę, zabijając potwora. Ocalała niewinność i czar lat 60., bo to o nie toczyła się przez cały seans gra pomiędzy niepokojem sugerowanego zakończenia a kolorową beztroską obserwowanych wydarzeń. Bestialskie zbrodnie bandy Mansona, które w realnym świecie skompromitowały i symbolicznie zakończyły epokę dzieci kwiatów, w świecie fantazji, z pomocą dobrego czarodzieja Quentina, zostają w porę spacyfikowane, a mordercom wymierza się krwawą sprawiedliwość rodem z ludycznej opowieści – po to, byśmy bez wyrzutów sumienia mogli narkotyzować się urokiem lat 60., ich ideałami, bohaterami, obyczajowością, które zniweczyły ludzka słabość i głupota, no i rzecz jasna przemijalność wszechrzeczy; po to, by ciemne i mroczne nie przesłoniło słoneczności i bogactwa kolorów tamtego świata, tak pięknie malującego się w oku kamery. Tarantino, jak Fellini w Satyriconie, wieńczy swój historyczny fresk unieruchomieniem bohaterów w czasie. Tak jak włoski film kończył się sylwetkami Rzymian namalowanymi na rozpadających się ścianach, tak Pewnego razu… w Hollywood za swą puentę obiera ujęcie z kranu na czwórkę cudem ocalałych osób, jakby obserwowanych z chmury przez dobrotliwego anioła. I żyli długo i szczęśliwie, chciałoby się dodać do końcowych napisów.
*
Podobno Tarantino żegna się z kinem. Może dlatego robi się sentymentalny. Wziął ślub (jego żona pojawia się na moment w Pewnego razu…), za kilka miesięcy urodzi mu się pierwsze dziecko. Chwilę po wyjściu z kina bookuję miejsce na przedpremierowym pokazie Bólu i blasku. Zapowiada się kolejny autorski testament, Almodóvar także planuje rozstanie z filmem. Nie dopaliły się jeszcze lasy w Syberii, a zapłonęły lasy w Amazonii (DiCaprio przekazał pięć milionów dolarów na ich ratowanie). Biorę powolny, głęboki oddech. Idę z psem na spacer, póki mamy jeszcze tlen we wszechobecnym smogu. Nie znam zakończenia naszej epoki, nie wiem, w wyniku jakiego przypadku żyjemy akurat w niej. Wiem, że po Pewnego razu… w Hollywood chcę pounosić się jeszcze chwilę w aurze nieśpiesznego cieszenia się własną, ulotną banalnością.