SMUTEK IMPRESJONISTY, czyli WYCINKI z PEWNEGO RAZU… W HOLLYWOOD
*
Sharon Tate ogląda w kinie samą siebie – i sprawia jej dziecięcą radość, gdy widzi, że innym widzom podoba się jej rola. Michał Oleszczyk napisał na swoim fanpage’u, że to najpiękniejsza scena, jaką kiedykolwiek nakręcił Tarantino. Tarantino z kolei musiał się tłumaczyć z tego, w jaki sposób sportretował w swoim filmie Sharon Tate. Dostało mu się za to, że Margot Robbie tak mało robi w Pewnego razu… w Hollywood, które w końcu promowano jako opowieść o losach granej przez nią bohaterki. Pojawiały się nawet głosy, że postać Tate jest w filmie zbędna. Dla mnie jest ona kluczowa. To jej wątek czyni z całości opowieść o kruchości ludzkiego życia, przesuwa film w rejony egzystencjalne. Sharon celebruje swoją codzienność, nieświadoma, że wisi nad nią śmierć. Doskonale tego świadomi są za to widzowie, rytm kroków pląsającej wesoło dziewczyny przeobraża się w uszach w tykanie bomby. Wszystkie te przyjemne, banalne chwile, z których Tate się składa, rozpłyną się jak łzy na deszczu, że zacytuję inną nieodżałowaną stratę. O tym, kiedy i jak w realnym życiu zakończyła się jej historia, zadecydował czysty przypadek. Dawno więc nie wzruszyłam się w kinie równie mocno, jak na ostatniej scenie Pewnego razu… w Hollywood, kiedy to przypadki okazały się wyjątkowo szczęśliwe w alternatywnej rzeczywistości stworzonej przez reżysera.
Podobne wpisy
I naprawdę nie wiem, jak piękniej pochylić się nad losem tragicznie zmarłej osoby, niż pokazując ją w tych momentach, kiedy czuła się najszczęśliwsza. Margot Robbie wcale nie musiała mówić wiele. Każde jej pojawienie się na ekranie wywoływało we mnie trudne do opisania połączenie zachwytu i smutku. Sharon Tate nie miała być kolejną Tarantinowską bohaterką, byłoby to zresztą niesmaczne. W Pewnego razu… w Hollywood jest jak uosobienie świeżości, młodości, radości życia. Według wszystkich relacji była taką właśnie łagodną, dobrą, pogodną osobą i jako taką pokazuje ją film. Bez łopatologii, szeptem uchwycono to, co decydowało o jej wyjątkowości. Tarantino pozwala zachować Tate tajemnicę, nie dopowiada jej postaci, nie zagląda pod przysłowiową pościel, nie wywleka małżeńskich problemów i zdrad Polańskiego, wreszcie: chroni od makabrycznej śmierci, której niesława przesłoniła cały życiowy dorobek. Pozwala jej być. Po prostu. Bo to bycie zostało jej przedwcześnie odebrane. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam, że Tarantino bierze się za zbrodnie Mansona, bałam się o końcowy efekt. Nie jest to w końcu reżyser utożsamiany z taktem i subtelnością, a mowa o prawdziwej tragedii, bliscy ofiar nadal żyją. Zaskoczył mnie. Czułość i dyskrecja, z jaką sportretował Sharon Tate, poruszyły we mnie struny, o których dotknięcie nigdy nie podejrzewałabym jego twórczości.