Najlepsze sceny z filmów STEVENA SPIELBERGA
07. Poszukiwacze zaginionej Arki – Indy vs ciężarówka
Teoretycznie mógłbym scalić ten legendarny moment z poprzednim z tego samego filmu. Jeden wynika bowiem z drugiego, oba dzieli niewiele czasu ekranowego. Niemniej zostały od siebie oderwane, można oglądać je osobno bez utraty znaczenia i z taką samą ekscytacją. Indiana, który konno próbuje odbić liczniejszemu i lepiej wyposażonemu przeciwnikowi bezcenny artefakt, załadowany na ciężarówkę po tym, jak latające jebadło uległo zniszczeniu, jest przy tym zdecydowanie lepszym i bardziej emocjonującym kawałkiem tej historii i kina w ogóle. I nie przeszkadza przy tym zupełnie, że także o wiele mniej prawdopodobnym, naciąganym.
Jego siłą nośną są detale. To szczere przerażenie przechodzące w satysfakcję, kiedy Indy i żołnierz, z którym dopiero co się bił, próbują wspólnie uniknąć kolizji z budynkiem. Ten uśmieszek na twarzy Jonesa po tym, jak (poza kadrem) zneutralizował niemiecki motocykl; dźwięk obrzydzenia wydobywający się z jego ust, gdy dostrzega w lusterkach uczepionych ciężarówki nazistów; odprysk krwi na szybie tuż po tym, jak zostaje postrzelony, czy poszczególne części rzeczonego pojazdu, którymi usiłuje ratować się z sytuacji bez wyjścia. W końcu też wiatr porywający czapkę skradającego się dachem przeciwnika i jego jęk zawodu, gdy w chwilę później przegrywa życie – wszystko wręcz perfekcyjnie wyważone, emocjonujące, idealnie współgrające z muzyką Johna Williamsa, dodającej całości tyleż dynamiki, co dramaturgii. Nie bez kozery scena ta stała się skarbem kulturowym.
06. Park Jurajski – prolog
Kult i jeden z największych hitów Stevena to jeden wielki zbiór niesamowitych, barwnych i znakomitych scen, które razem składają się na niezapomniane widowisko. Dla jednych będzie to słynna łapa Tyranozaura, który rozgniata pięknie uformowaną kupkę błota (skąd ono się tam wzięło?). Dla innych pościg tego gada za jeepem, Malcolmem lub gallimn… galimus… mniejszymi dinozaurami. Jeszcze inni zachwalać będą sekwencje lotu na wyspę, pamiętne zdziwienie Laury Dern na widok brachiozaura, zachwyt Sama Neilla triceratopsem albo finał bądź którąkolwiek inną scenę z raptorami. No i słynne kręgi na wodzie. Można wymieniać długo i namiętnie.
Trzeba jednak przyznać, że już sam prolog „robi” ten film, kupuje widza, robi fenomenalne wrażenie, choć przecież dinusi w nim właściwie nie ujrzymy. Spielberg bezbłędnie gra jednak na emocjach za pomocą napiętych do granic ludzkich twarzy, wśród których wyróżnia się nieodżałowany Bob Peck z charakterystycznym karabinem w ręku. Powagę całej sytuacji transportu wspomnianych welociraptorów do ich wybiegu wyraźnie widać w jego oczach. A w oku samicy gatunku dosadnie czai się głód krwi, który wkrótce przyjdzie jej zaspokoić. Na logikę scena ta jest mocno przegięta (całe stado uzbrojonych homo sapiens nie jest w stanie poradzić sobie z paroma drapieżnikami w klatce), ale nie ma to znaczenia, bo od pierwszej do ostatniej sekundy trzyma za gardło, intryguje, mami niepodrabialną atmosferą tajemnicy i budzi grozę. I perfekcyjnie zaostrza apetyt na więcej.
05. Szczęki – nocne historie
Dla wielu opus magnum reżysera. Od tego filmu wszystko się zresztą dla niego zaczęło. Ciekawe przy tym, jak by się potoczyła kariera Spielberga, gdyby mechaniczny rekin jednak działał w pełni – czy zamiast świetnego thrillera, który prostymi środkami wpłynął na współczesne kino, powstałby tani straszak? Czy podnoszące adrenalinę, nagłe wynurzenia się bestii robiłyby takie samo wrażenie, gdyby produkcja ta została nimi wypełniona jak planowano? W końcu też, czy byłoby o czym pisać w podobnych tekstach? Oczywiście, bo Szczęki to przede wszystkim film genialnie obsadzony. Pojedynek nie tyle człowieka z krwiożerczą naturą, co trzech różnych charakterów, które wspólnie łączą siły, by dopaść wodne bydlę. Dowodem na to właśnie rzeczona scena, która ma w sobie więcej niepokojącej atmosfery od wszystkich ataków.
A przecież na pierwszy rzut oka to zaledwie nudny przerywnik. Ot, siedzi sobie trzech chłopa w łódce i uprzyjemnia czas piciem, śpiewaniem oraz swoistym konkursem na najlepszą bliznę roku. Z ich twarzy szybko znikają jednak uśmieszki, kiedy Quint zaczyna snuć historię kryjącą się za jego usuniętym tatuażem – historię USS Indianapolis. Z pozoru to jedynie ogniskowa historyjka jakich wiele, ale ponury klimat i towarzysząca mu cisza bez problemu udzielają się widzowi. Zagrane jest to bezbłędnie, zaaranżowane mistrzowsko, a wypowiadane przez Roberta Shaw kolejne detale „misji rekina” wywołują podskórne dreszcze – zwłaszcza w perspektywie kolejnego ataku. Magia Spielberga znów działa bez głównej atrakcji.
04. Szeregowiec Ryan – desant na plaży
Pomimo równie udanego finału, dramatycznej sceny ze snajperem czy pojawiającego się w epizodzie przyszłego kapitana Malcolma Reynoldsa, myśląc o …Ryanie, ma się przed oczami przede wszystkim lądowanie w Normandii. To sekwencja, o której napisano już wszystko, przeanalizowano na milion i dwa sposoby, wymieniono w większości podobnych zestawień. To moment, bez którego trudno jest sobie wyobrazić współczesne kino wojenne, swoiste opus magnum „późnego Spielberga”. To także dość brutalny… psikus – nagły skrót w kontekście narracji filmu.
Przechodzimy tu bowiem wprost z roztrzęsionej wspomnieniami twarzy starszego mężczyzny. Reżyser daje nam do zrozumienia, że obserwujemy wiekowego Toma Hanksa, który wraca pamięcią do dawnych militarnych przeżyć. Gdy potem okazuje się, że to jednak podstarzały Matt Damon, możemy czuć się lekko rozczarowani i zarazem powątpiewający w zasadność takiego przejścia do akcji, której przecież nie był świadkiem. Z drugiej strony na tej samej plaży, zapewne kilka metrów dalej od Hanksa, umarł jeden z jego braci. Twórcy zdają się zatem niejako sugerować, że trauma tego wydarzenia, jego waga odbija się na wszystkich – w tym na nas, widzach, bezpiecznie siedzących w kinowym fotelu i z przerażeniem oraz wstydliwą ekscytacją obserwujących w bezustannym napięciu masakrę w miejscu, które na co dzień kojarzy się raczej pozytywnie. Spielberg nigdy nie był chyba bardziej dosadny niż tutaj – w swoim iście kronikarskim zapisie kawałka historii.
03. Indiana Jones i ostatnia krucjata – Junior kontra czołg
OK, prosił, żeby go tak nie nazywać. Ale to właśnie on, Indy Jones, stanowi największą atrakcję kina Spielberga. Nie dziwi więc, że gdy doszło do jego spotkania z ojcem, Henrykiem seniorem, to dostaliśmy najlepszą odsłonę serii – przyprawiającą o prawdziwy ból głowy, jeśli idzie o wybór tej jednej jedynej godnej uwagi sceny. Stężenie dobra na centymetr taśmy filmowej jest tu bowiem aż za duże. Mimo austriackich pożegnań, weneckich wycieczek wodnych i górskich przejażdżek motocyklem, oraz, rzecz jasna, jordańskiego finału, swoistą wisienką na szczycie pozostaje niesamowita walka człowieka z maszyną, czyli Indiany i Henry’ego ze stalową bestią na usługach nazistów (a dokładniej brytyjsko-amerykańskim Mark VIII z czasów I wojny światowej).
Ten prawdziwy majstersztyk akcji jest właściwie próbą odbicia tatusia, który zapędził się do wnętrza metalowego potwora, by samemu ratować kolegę. Ale starość nie radość i teraz to Indy musi ratować ich obu. Do dyspozycji ma konia, kamienie, sześciostrzałowy rewolwer i nieodłączny bicz oraz własne mięśnie. Przeciw sobie uzbrojone po pachy zastępy wroga oraz rzeczoną puszkę z działami, na czele której stoi nieustępliwy pułkownik Vogel, który z chęcią sam rozprawiłby się z Jonesem. Mamy tu zatem również solidnie uwarunkowany i uprzednio zarysowany pojedynek charakterów. Słowem jest tu wszystko, by scena ta fascynowała za każdym razem we wszystkich możliwych aspektach, każdej mijającej sekundzie. Właśnie na takich momentach zajeżdżało się kiedyś VHS.
02. Imperium Słońca – bombardowanie o świcie
Kolejny dublet na liście, ale nie mogło być inaczej. O ile bowiem dotknięcie przez Jima stojącego na ziemi Zero było dla chłopaka spełnieniem marzeń, o tyle następujący już po straceniu przez dzieciaka niewinności moment zobaczenia w akcji Mustanga P-51D – „Cadillaca niebios” – to doświadczenie większe od życia także dla widza. Ale po kolei, wszak Spielberg nie byłby sobą, gdyby tej jedynej w swoim rodzaju chwili nie wpisał w szerszy kontekst.
Jim zatem budzi się na ziemi, niejako wypędzony z baraku dla mężczyzn, po to by stać się świadkiem ceremonii japońskich pilotów. Znów oddaje im hołd, tym razem nie tylko za pomocą salutowania, ale i walijskiej pieśni Suo Gân. Już ten fragment, toczący się na tle wschodu słońca – symbolu Japonii wszak – jest sam w sobie piękny i urzeka nawet komendanta obozu, który nie potrafi powstrzymać się od łez. Zaraz jednak samoloty startują, a Spielberg podkręca emocje, niszcząc jeden z nich, co w obiektywie Allena Daviau wygląda wprost obłędnie. Następuje atak amerykańskich myśliwców, które wszyscy jeńcy obserwują z bezpiecznej odległości. Tylko Jim wychodzi z siebie i wbiegając na dach doświadcza niemalże bliskiego spotkania z rzeczonym Mustangiem, którego pilot nawet macha mu w przelocie. Wespół z muzyką Johna Williamsa to prawdziwy cymes i efekt totalny, który trudno opisać słowami. A na tym przecież atrakcje się nie kończą, bo zaraz młody Christian Bale traci w przypływie emocji głowę, dając prawdziwy popis aktorstwa i ostatecznie rozmiękczając duszę widza. Coś fantastycznie wspaniałego!
01. Bliskie spotkania trzeciego stopnia – finał
Nie można pisać o Spielbergu, nie myśląc o tym znakomitym dokonaniu, które w jakiś sposób definiuje całą jego twórczość. Około półgodzinny finał filmu (licząc od wejścia bohaterów na szczyt Devil’s Tower, która fascynuje sama w sobie) jest niejako stylem reżysera w pigułce, wisienką na torcie jego potężnego dorobku, lśniącym neonami diamentem i wciąż, niezmiennie jego najdoskonalszym chyba dokonaniem. Przez te trzydzieści minut nie idzie się jakkolwiek oderwać od ekranu i trudno się dziwić, bo to zwyczajnie audio-wizualna maestria, prawdziwy koncert filmowej sztuki, w dodatku niesamowicie optymistyczny, pełen zaraźliwej energii i podnoszącej na duchu wiary. No i absolutnie przełomowych efektów specjalnych, które dalej, po czterdziestu latach od premiery, nadal trzymają fason.
Owszem, to pod wieloma względami mocno naiwny fragment dziesiątej muzy, być może odrobinę zbyt ekspresywny w przekazywaniu emocji ludzkich postaci i lekko śmieszny, jeśli idzie o ukazanie przybyszów z kosmosu. No i pompatyczny do przesady, choć tu akurat nie mogło być inaczej, bo w końcu reżyser ukazuje nam olbrzymiej wagi, historyczne niemalże wydarzenie, które jest zarazem podsumowaniem całej fabuły, nietypowym katharsis. Jak nikt przed nim, Spielberg w ciągu kilku chwil zamienił tutaj strach przed nieznanym w zachwyt, dziecięcą euforię poznania. Do tego niezapomniane dźwięki Williamsa, który ponownie wynajduje muzyczne koło, kojąc niejako duszę odbiorcy. Geniusz w czystej formie. Jak to się mówi: Spielberg at his best.
A na koniec mały Stefek i morze.
Albo jezioro.
korekta: Kornelia Farynowska