NIEZAPOMNIANE FILMOWE PROLOGI
W greckim dramacie prolog często stanowił o sukcesie całej historii, nierzadko stanowiąc dla niej nie tyle wstęp, co swoistą przedmowę – przedstawienie widowni, z czym będzie miała do czynienia, i jednocześnie wabik dla jej zainteresowań. Kiepski prolog był zatem w stanie kompletnie pogrzebać sztukę, a rewelacyjny bez problemu wpłynąć na jej sukces.
Dziś to zaledwie część narracji, acz nie mniej ważna co w czasach starożytnych – zwłaszcza dla kina. Przydługie otwarcie może wszak spowodować, że z ekranu zacznie wychodzić nuda, a z sali publika. Nie bez kozery sam Alfred Hitchcock radził zaczynać film od trzęsienia ziemi i potem stopniowo podwyższać napięcie. Z tego samego powodu producenci często odrzucają scenariusze, które nie mają im nic do zaoferowania przez pierwsze piętnaście stron, a czasem nawet kończą je czytać po dziesięciu.
Należy jednak też pamiętać, że filmowy prolog można rozumieć różnie. Czasem jest to nieduża scenka, która z reguły poprzedza napisy – innym razem potrafi zająć jedną trzecią całego metrażu. Raz bywa zwykłym żartem twórców, którego głównym zadaniem jest przykucie uwagi odbiorcy, a kiedy indziej to zaiste kluczowa część filmu, bez którego ten wydawałby się niekompletny, pusty. I choć pełno jest osób, które potrafią wbić się na seans na długo po jego rozpoczęciu, to nawet one nie powinny negować znaczenia dobrego otwarcia, w którym bywa zawarta nie tylko cała magia, ale także i clou danej produkcji. Poniżej subiektywnie wyselekcjonowana, zgodna z alfabetem dwudziestka przykładów niezapomnianych wstępów do krainy snów, do których jeszcze niżej możecie dopisać własne.
007: Quantum of Solace
Na dobrą sprawę wszystkie prologi w służbie Jej Królewskiej Mości trzymają solidny poziom i zawsze dobrze je się ogląda, niekiedy nawet lepiej niż poszczególne odsłony serii. Co więcej, przez lata stały się one jednym z najbardziej charakterystycznych jej elementów. Bez względu więc na to, którą część wybierzemy, szansa, że trafimy dobrze, jest wyjątkowo duża. Niemniej na tle wszystkich dwudziestu czterech tytułów (a nawet dwudziestu pięciu, jeśli liczyć jeden nieoficjalny), to właśnie Kwantumy solacji wypadają najlepiej. Pościg drabów za Bondem przez plenery słonecznej Italii jest niezwykle widowiskowy i plastyczny, a przy tym poraża dynamiką i stanowi audiowizualny cymes. W dodatku jest to niejaki ewenement w historii 007, gdyż nie tylko znakomicie wprowadza w daną odsłonę, ale i stanowi solidne zwieńczenie wcześniejszej części. Aż chce się powtarzać.
2001: Odyseja kosmiczna
Czym byłoby kino bez Stanleya Kubricka, a poniższa lista bez jego Odysei? Prolog 2001 to bez cienia przesady małe arcydzieło i jedno z najważniejszych „otwarć” w całej historii ruchomego obrazu. Dziesięciominutowa sekwencja tocząca się pośród przodków homo sapiens jest kwintesencją czystej wizualizacji, pozbawionej dialogów oraz innych „wyjaśnień” rozgrywających się na ekranie wydarzeń. To solidna opowieść sama w sobie, a nie tylko część fantastycznej rozprawki reżysera – nie zawsze rozumianej, często przekombinowanej z punktu widzenia statystycznego widza. Tym większa ironia w fakcie, że pierwotnie wcale nie był to prolog tego filmu. Kubrick planował rozpocząć go bardziej naukowym preludium, pełnym gadających głów, jednak ze względów czasowych ostatecznie go wyciął. Transkrypcję tychże wypowiedzi można znaleźć w książce o wszystko mówiącym tytule: Are We Alone?: The Stanley Kubrick Extraterrestrial Intelligence Interviews.
Bękarty wojny
Quentin Tarantino kocha dialogi, a my kochamy je konsumować. Brzmi dziwnie, ale mało który reżyser może pochwalić się podobnym polotem w serwowaniu publice niekończących się rozmów o niczym. W Bękartach… już w samym prologu dochodzi do apogeum tej formy wyrazu. QT nie pierwszy (i zapewne nie ostatni) raz rozpoczyna tak swój film, niemniej to właśnie w jego – jak sam reżyser podkreśla pod koniec filmu – arcydziele trudno oderwać wzrok od ekranu, a pozornie sielankowa, błaha pogadanka pod przykrywką ankiety społecznościowej szybko przeradza się w mały horror, którego rezultat, poprzedzony gęstniejącą z minuty na minutę atmosferą nieuniknionego, dosłownie staje w gardle tak bohaterom, jak i odbiorcy. Mocna rzecz. I jakże filmowa.
Chłopcy z ferajny
Ikoniczny film Martina Scorsesego rozpoczyna się w bodaj najbardziej kameralny z całej stawki sposób. Ot, trzech szemranych typów o popularnych twarzach Roberta De Niro, Joe Pesciego i Raya Liotty jedzie sobie spokojnie autem przez mrok. Do czasu, gdy ze swoistego letargu wyrywa ich podejrzany stukot dobywający się gdzieś z tyłu… Gdy zjeżdżają na pobocze, w czerwonej poświacie świateł stopu szybko wychodzi na jaw nie tylko źródło odgłosu, co przerażające clou ich nocnej eskapady. A także, a może przede wszystkim, bezwzględny styl filmu, przypieczętowany nie tylko tak zwanym mięsem, którego reżyser nam nie żałuje, co wypowiedzianą za moment nieco (celowo) beznamiętnie przez Liottę kwestią: „Odkąd pamiętam, zawsze chciałem być gangsterem…”. I jesteśmy kupieni.
Full Metal Jacket
Małe arcydzieło, które stanowi idealny przykład na to, że prolog nie musi być wcale ograniczony czasowo. Ten tutaj zajmuje niemalże połowę z blisko dwugodzinnego widowiska. I dla wielu jest jego najatrakcyjniejszą częścią. Bezlitosne, brutalne szkolenie wojskowe, na które wręcz skazani zostają bohaterowie przed wylotem do Wietnamu, jest z jednej strony przedsionkiem do piekła, które przechodzą już w obcym kraju, jak i wojną samą w sobie – konfliktem charakterów, ideologii, starciem jednostki i systemu. To niezwykły popis ekspresji R. Lee Ermeya jako pełnego nienawiści sierżanta Hartmana (rola, której nigdy nie zdołał przeskoczyć) oraz przerażająca przemiana pociesznego, otyłego Vincenta D’Onofrio (znakomity występ!) w bezduszną, tępą maszynę do zabijania, z którą lepiej nie zadzierać. Elektryzujące.