PTASZEK NA UWIĘZI. Mel, złota blondyna i wielka draka w kanadyjskim zoo
W świecie filmu istnieje tak zwana „liczba Bacona”. Jest to swoista gra skojarzeniowa, związana, jak można się domyślić, z aktorem Kevinem Baconem, a oparta na hipotezie „sześciu stopni oddalenia”, wedle której każdy człowiek jest powiązany z innymi siecią pośrednich znajomych – tytułowymi sześcioma stopniami. Liczba Bacona ma w ten sam sposób wiązać Kevina z każdym amerykańskim artystą (i nie tylko), a im jest wyższa, tym mniej mają oni ze sobą wspólnego. Czemu jednak piszę na ten temat we wstępie tekstu o Ptaszku na uwięzi, w którym to Bacon bynajmniej nie zagrał? Gdyż jest to film idealnie nadający się do sprawdzenia takich zależności w praktyce.
Spójrzmy wszak na odpowiadające za ten film nazwiska. Jego reżyserem jest twórca Błękitnego Gromu, John Badham, a producentem odpowiedzialny za Szybkich i wściekłych oraz xXx Rob Cohen. Skrypt napisali wspólnie Louis Venosta, Eric Lerner i David Seltzer (scenarzysta oryginalnego Omenu), a charakterystyczną, naznaczoną elektroniką muzykę sam Hans Zimmer. Piosenka przewodnia, która zainspirowała generalnie absurdalny jak na kino akcji tytuł, jest z kolei autorstwa nieodżałowanego Leonarda Cohena, a wykonują ją The Neville Brothers. Za zdjęcia odpowiedzialny był Robert Primes (komediowe sensacje Ciężka próba i KasaMowa), a skleił je do kupy duet Dallas Puett (Krytyczna decyzja, Zabójcza broń 4) i Frank Morriss (Kryptonim Nina, Strefa zrzutu). Przed kamerą pojawiły się w końcu takie gwiazdy, jak Mel Gibson (który w tym samym roku nakręcił również Hamleta i Air America z Robertem Downeyem Juniorem), Goldie Hawn i David „Bill” Carradine, a na drugim planie także Bill Duke (Komando), charakterystyczny Stephen Tobolowsky (Thelma & Louise) i piękna Joan Severance, która parę lat wcześniej debiutowała w epizodzie Zabójczej broni. Całość powstała natomiast pod szyldem studia Universal (co ciekawe, był to ostatni film wykorzystujący logo wytwórni z 1963 roku).
Uff… Jeśli macie chęć powiązać to wszystko z Kevinem Baconem, to zachęcam do zabawy i dzielenia się wynikami w komentarzach.
Wróćmy jednak do filmu, który w maju przyszłego roku skończy dokładnie trzydzieści lat. Blisko dwugodzinna rzecz nakręcona w Kanadzie za nędzne dwadzieścia milionów baniek była swego czasu dużym przebojem kasowym – choć głównie przez wzgląd na będące wtedy u szczytu sławy duo głównych aktorów. Fabularnie bowiem mamy do czynienia z poprawną i energiczną, ale bynajmniej nie wyjątkową historią, w której nie zawsze wszystko się do siebie lepi, a na którą krytycy mocno kręcili nosem już w momencie premiery (gdyby sugerować się liczbami, to obecnie Ptaszek… ma słabiutkie 32% pozytywnych opinii na Zgniłych Pomidorach i niezbyt imponującą średnią ocen 5,9 na serwisie IMDb oraz o punkt większą na rodzimym Filmwebie). Guru tych ostatnich, Roger Ebert, przyznał tej produkcji dwie i pół gwiazdki, twierdząc, że przyjemnie się na nią patrzy, ale do samego końca pozostaje niezbyt wiarygodna i mało angażująca, wobec czego trudnią się nią przejąć. Czy rzeczywiście?
Podobne wpisy
Fabuła wydaje się pozornie mocno zakręcona – mnóstwo wariackich ucieczek i strzelanin w różnych konfiguracjach (w tym jedna naprawdę efektowna, rozgrywająca się na terenie… zoo, które było swego czasu największym planem zbudowanym w Vancouver), słownych i fizycznych pojedynków oraz kolejne postaci stające na drodze naszych bohaterów. W rzeczywistości sprawa jest jednak prosta, a cała afera rozbija się o starą, dobrą mateczkę zemstę. Oto bowiem Mel aka Rick pomógł wtopić brudnego agenta FBI i trafił pod ochronę świadków. Po latach zupełnym przypadkiem wpada na swoją byłą narzeczoną (Goldie Hawn w typowej dla siebie roli rozkrzyczanej i nieogarniętej, ale dającej się lubić blondie – co ciekawe, aktorka samodzielnie wykonała tu wszystkie popisy kaskaderskie). Żadne z nich nie wie, że już w trakcie klimatycznych napisów początkowych z paki wychodzi wspomniany agent aka David Carradine, który z pomocą kumpli oraz wtyki w agencji namierza Ricka. Rozpoczyna się zabawa w Kojota i Strusia Pędziwiatra. Prawie dosłownie.
Prawie, bo choć oczywiście wiemy, jak to się wszystko skończy, a zakrapiane humorem sceny wydostawania się Mela i Goldie z licznych tarapatów – czy to ziemią, czy powietrzem – są bliskie kreskówkowego przerysowania (choć ani razu nie przekraczają granicy), to oprawcy nigdy nie kończą osmoleni wybuchem własnego dynamitu lub przygnieceni zrzuconą przez siebie uprzednio skałą. Ten swoisty film drogi, w którym nadmieniony duet musi zmierzyć się nie tylko ze sobą, hotelowymi karaluchami i z czyhającymi na ich życie bad guyami, lecz także z innymi duchami przeszłości w różnych wcieleniach, jest racjonalny w swej umowności. Jawnie rozrywkowy, nie obraża naszej inteligencji, nawet jeśli wydaje się głupkowaty i naciągany w niektórych ważkich założeniach. Humor i luz ewidentnie tu przeważają, chwilami czyniąc z kryminalnej intrygi czystą przygodówkę godną Indiany Jonesa. Lecz zgrabnie mieszają się z dramaturgią oraz bezustanną akcją – mimo przyjaznego rodzinie znaczka PG-13 niekiedy odpowiednio dorosłą, niezakłamaną.
Są chwile, w których wybrzmiewa w tym wszystkim echo późniejszego Prawdziwego romansu, z którym Ptaszka na uwięzi ewidentnie łączy nutka naiwnego romantyzmu, acz jednocześnie dzieli chociażby sam sposób narracji – u Badhama ewidentnie jeszcze klasyczny, pozbawiony popkulturowych naleciałości i komiksowego sznytu. Zdecydowanie bliżej mu jednak do typowego buddy movie, w którym męskiego towarzysza niedoli zastępuje miłość płci pięknej. Nie ma się co oszukiwać – to wytwór swoich czasów, czyli kończących wtedy swój żywot lat 80. Zatem niezobowiązująca zabawa w pierwszej kolejności, a dopiero potem ewentualny ciężar dramatycznych doświadczeń. Ten w Ptaszku… ostatecznie i tak zdaje się sprowadzać do życiowej rozkminy nad tym, jakim cudem przystojniak Mel wybrał przaśną Goldie zamiast zjawiskowej Joan Severance?
Zabawne, że z trzydziestką na karku jest to jedna z tych produkcji, które nie zdołały się zestarzeć. Jasne, bohaterowie noszą na głowie charakterystyczne burze włosów, najszybszą formą kontaktu jest cegła z antenką, a poufne dane zapisuje się na 3,5 calowych dyskietkach, których zawartość przegląda się na klockowatych, większych od pralki monitorach. Ale to detale naprawdę dalekiego planu, zupełnie nierujnujące seansu tej potencjalnie archaicznej pozycji, która – żeby było śmieszniej – jest w stanie obronić się także w nielicznych wątkach natury społecznościowej. To wszystko sprawia, że choć ten dawny hit zarówno kin, jak i rynku wideo, nie jest ani wielki, ani tym bardziej kultowy, to nadal wchodzi gładko i bez popity. Ot, rozrywka pełną gębą.