Film na podstawie komiksu, który z kolei został oparty o historię starożytną, mógł pójść w różne strony. Ostatecznie przybrał jednak formę wypełnionego po brzegi testosteronem wizualnego „orgazmu na polu bitwy” (że tak zacytuję redakcyjnego kolegę). Pomijam tu już fakt specyficznej kolorystyki, wylewającego się z kadrów patosu i dosłownie wyrzeźbionych na aktorach perfekcyjnych mięśni, które z pewnością stawiają ten film wśród TOP 10 ulubionych grzesznych przyjemności wszystkich pań. Ale przede wszystkim 300 (nie mylić z czystą) zwolnionym tempem, czyli tak zwanym slo-mo stoi. Bez tego zabiegu całość byłaby jak bez ręki (albo, jak jeden z bohaterów tej opowieści, bez oka) – niekompletna. Byłaby też bez sensu, bo gdyby tę walkę na śmierć i życie między skałami a głębokim, błękitnym morzem, pokazać „po bożemu” lub też, co gorsza, po bourne’owsku, to cały czar filmu szybko by prysł. Ale w końcu to nie jest film – TO… JEST… SPARTA!!!
Gdy blockbuster Jamesa Camerona wchodził do kin, niemal od razu zderzył się z zarzutami o wtórność i brak oryginalności świata przedstawionego. Przeciwnicy tej produkcji do dziś lubią pisać o niej, że to po prostu kosmiczna wersja Pocahontas. Ale też zdają się oni zapominać, że Avatar powstał przede wszystkim jako nośnik konkretnej technologii, której możliwości miał w pełni zaprezentować podróżą na Pandorę. I wywiązał się z tego z nawiązką, bo 3D w tym filmie jest perfekcyjne, nadal pozostając wykładnikiem jakości tej techniki. I choć od strony fabularnej trudno tak naprawdę się do czegoś przyczepić, bo historia jest konsekwentnie poprowadzona, spójna i odpowiednio atrakcyjna, to ostatecznie Avatar miał przede wszystkim porażać wizualnie, mamić detalami. Co też czyni.
Swego czasu miała być to rewolucyjna rzecz powstała za grubą kasę. A wyszedł z tego filmik, który poległ finansowo i szybko o nim zapomniano. Właściwie od początku nikt nie ukrywał, że chodzi jedynie o stworzenie pierwszego pełnometrażowego fotorealistycznego filmu animowanego, zatem jakoś tam oparta na serii gier fabuła na nikim większego wrażenia nie zrobiła – ot, sympatyczna przygodówka, nawet z ambicjami, lecz ostatecznie rozchodząca się po kościach. Pozbawiona całej swojej komputerowej otoczki zapewne dość łatwo przepadłaby wśród innych tytułów przeznaczonych prosto na rynek wideo, nawet z tak doborową obsadą głosową. A tak przynajmniej jakoś się w tej historii kina zapisała. Gorzej, że po latach nawet jej największy atut stracił na sile…
Ta specyficzna opowieść o przemijaniu i upływie czasu została zaprezentowana w dość nietypowy sposób, bo za pomocą iście pudełkowatego formatu obrazu o zaokrąglonych rogach. Taki archaiczny wygląd miał zwiększyć klaustrofobiczną atmosferę filmu, którego narracja również jest dość nietuzinkowa. Reżyser przedłuża jedne sceny w nieskończoność (słynne jedzenie ciasta), podczas gdy inne, ważniejsze, wydają się znikać w ułamku sekundy. Jakby tego było mało, główny bohater – tytułowy duszek – przedstawiony został jako błąkające się po kadrze milczące prześcieradło z dziurkami. Wszystkie te elementy składają się na konkretną wizję oraz fabułę, która bez nich byłaby zapewne niezbyt przekonującym niezależnym tytułem, banalnym tworem o życiu pozagrobowym, jakich wiele.
Małe bum-bum w kosmosie z udziałem Sandry Bullock to w większości olbrzymi eksperyment operatorski, mający na celu ukazać zagubienie jednostki ludzkiej w kosmosie oraz wpływające na nią siły fizyczne – w tym rzeczoną grawitację. Długie ujęcia, liczne jazdy kamery, bezustanna dynamika obrazu podpartego jeszcze trójwymiarową głębią stanowią istny rollercoaster wśród gwiazd. Wrażenie to mocno przytłacza momentami fabułę, która z jednej strony została poprowadzona zgodnie z nauką, a z drugiej zdaje się jej niejednokrotnie przeczyć, co budzi mieszane uczucia. Koniec końców emocje u widza wywołuje w pierwszej kolejności technika i sposób jej wykorzystania. To jej podlega cała narracja i to jej film Alfonso Cuaróna – twórcy słynącego wszak z wizualnie niebanalnych projektów – zawdzięcza cały sukces.