search
REKLAMA
Zestawienie

Przed TAYLOR SWIFT: THE ERAS TOUR: Najlepsze filmy koncertowe

Przed Taylor Swift w muzyce rozrywkowej sporo się działo, a sama Swift nic wyjątkowego do samego rozwoju muzyki nie wniosła.

Odys Korczyński

11 października 2023

REKLAMA

Przed Taylor Swift w muzyce rozrywkowej sporo się działo, a sama Swift nic wyjątkowego do samego rozwoju muzyki nie wniosła. Mimo wszystko jednak to ona jest w tytule, a zegar oczekiwania na premierę The Eras Tour niezwykle głośno tyka. Świadczy to o powszechności muzycznej Taylor Swift spowodowanej skutecznością jej reklamy, bo przesłuchując na Spotify kolejne albumy artystki, rozumiem tylko, że jej piosenki są półproduktami co najwyżej rytmicznymi, przygotowanymi zaledwie do opakowania w efektowną formę koncertową. A tak nie powinno być. Muzyka istnieje najpierw w głowie, a nie jest elementem show, chyba że tylko po to się ją pisze. Trochę więc na przekór temu nazbyt głośnemu odliczaniu do premiery The Eras Tour starałem się wybrać najbardziej pamiętne filmy koncertowe, które zostały zagrane nie przez gwiazdy, które bardziej przypominają dobrze wypromowane marki butów, ale artystów zdolnych do współbudowania historii muzyki współczesnej siłami swoich palców realnie dotykających strun, nie zaś sampli i tekstów wypełnionych komunałami.

„Marillion: All One Tonight – Live At The Royal Albert Hall” (2018), reż. Tim Sidwell

Pierwsza pozycja w zestawieniu od początku była dla mnie oczywista. Marillion to zespół, który jest ze mną od początku istnienia w mojej głowie bardziej uporządkowanej w nutach muzyki. Dzieli to miejsce głównie z XIX-wieczną muzyką poważną, Pendragonem oraz Dream Theater. Długo więc czekałem na podobnie doskonały koncert jak niegdyś ten z Fishem w Lorelei. W 2018 nareszcie moje marzenie się spełniło, bo Marillion ze Steve’em Hogarthem wystąpił w The Royal Albert Hall z koncertem promującym znakomitą płytę F.E.A.R., w ramach której zagrał również swoje starsze hity. Te z płyty Seasons End brzmią ponadczasowo, zresztą jak wykonanie Neverland czy też Sugar Mice sprzed lat. W historii rocka progresywnego i neoprogresywnego wciąż na scenie utrzymuje się wiele zespołów, które niestety tracą z czasem kompozycyjną świeżość, lecz niestrudzenie wciąż wydają kolejne płyty. Nie ma na szczęście wśród nich Marilliona. Ich ostatnia płyta An Hour Before it’s Dark porywa nawet bardziej niż F.E.A.R. swoją skuteczną lirycznie aranżacją detalu i łączenia muzycznych barw, w ramach dobrze odrobionej lekcji, że to jednak głos Hogartha, a nie patetyzm gitary Rothery’ego tworzą pamiętny klimat tej muzyki.

„U2: Rattle and Hum” (1988), reż. Phil Joanou

Ta wystylizowana i przemyślana produkcja kosztowała 5 milionów dolarów. U2 jako zespół zaangażowany i kreujący się na grupę wykonującą muzykę synkretyczną o bardzo amerykańskich korzeniach uznał, że produkcja pokazująca ich trasę koncertową powinna być niezależna, mieć ten sznyt bardzo indywidualny, stąd może monochromatyczność? Do końca się to nie udało, bo finalnie tytuł został kupiony przez Paramount i na większą skalę wprowadzony do kin. Muzycy chyba nie żałują, że tak się stało. Zabieg polegający na rezygnacji z koloru okazał się ważny dla uwagi widza. Gdy nie ma barw, mózg skupia się na wrażeniach dźwiękowych i głębiej może wejść w pełną poza rockowych motywów twórczość U2.

„A Week in the Life of Anderson Bruford Wakeman Howe” (1989), reż. Julian Colbeck

Czy Yes może istnieć bez Jona Andersona? Kiedy lat temu ponad 30 zapoznawałem się z ich płytą 90125, najprzystępniejszą chyba, żeby zacząć słuchać ich twórczości i się na zawsze nie zniechęcić, wydawało mi się, że Jon Anderson jest konieczny, nieodzowny. Jak mogłaby istnieć bez niego np. płyta Talk? Teraz jednak, kiedy słucham Mirror to the Sky z Jonem Davisonem w roli wokalisty i z jakże przesiąkniętym inną stylistyką muzyczną Geoffem Downesem z Asi na klawiszach zamiast Ricka Wakemana, ze zdziwieniem stwierdzam, że to nadal ciekawy Yes. Film koncertowy, który chcę wam jednak polecić, to jeszcze stary Yes, hermetyczny, eksperymentujący, nowocześnie symfoniczny i twardo progresywny, więc jak się domyślacie, nie będzie to kawałek łatwego kina. Jeśli się kocha muzykę progresywną, trzeba go obejrzeć i zakochać się w niektórych kadrach np. dyskretnym ujęciu od tyłu Wakemana, kiedy gra swoje charakterystyczne pasaże.

„Camel – Coming of Age” (2002), reż. David Minasian

Jak można zobaczyć w tym filmie, istnieje coś takiego jak suspens w gatunku filmów koncertowych. W przypadku Camela i trasy promującej niezwykle liryczną, koncepcyjną płytę Harbour of Tears wzrost napięcia osiągnięto, dzieląc materiał na 3 główne części. Pierwsza to próba na trzy dni przed rozpoczęciem trasy po zachodnim wybrzeżu USA. Grupa spotyka się na kameralnej próbie i dogrywa szczegóły w kompozycji i aranżacji niektórych utworów. Jest sporo rozmów, dużo grania. Można poznać Andrew Latimera od jego wnikliwej, nieco gadatliwej strony. Potem następuje wyciszenie, bo trzy godziny przed koncertem ekipa rozkłada instrumenty, na których potem muzycy się dostrajają. Czuć już to napięcie w powietrzu i twarzach muzyków. Aż przychodzi ten wyczekiwany moment i rozpoczyna się właściwy koncert, poprzedzony wejściem zespołu na scenę. Kamera zatrzymuje się na ich twarzach i pokazuje radość, tremę, zamyślenie, skupienie, do których widz ma dostęp, nim zacznie słuchać Camelowskiej muzyki.

„Pieśń pozostaje ta sama” (1976), reż. Joe Massot, Peter Clifton

Led Zeppelin to orgiastyczni tytani rocka. Na żywo właśnie można to szczególnie poczuć, gdy nic ich nie blokuje, żadna studyjna przestrzeń, nikt, kto wyznaczałby im ramy wykonania kolejnych utworów. I to się sprawdza. Nie jest nawet potrzeby żaden przekaz fabularyzowany jak w tym przypadku. Led Zeppelin to zespół, którego sam odsłuch na żywo tak mocno wpływa na wyobraźnię, że pojawiają się w niej samoczynnie obrazy jak z filmów sensacyjnych i psychodelicznych zarazem, wziętych z czasów współczesnych, ale i z rzeczywistości przedwojennej, gdy kształtowały się blues i jazz.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA