search
REKLAMA
Recenzje

ZUPA NIC. Nostalgia bez barwników

Tytułowy deser to także trafna pointa efektu wysiłków Dębskiej – filmu jawiącego się jako artystyczne nic (a przynajmniej niewiele), ale bogatego w słodką, ciepłą, waniliową nostalgię.

Maciej Satora

6 września 2021

REKLAMA

Mimo już legendarnej złej sławy, jaką cieszą się u nas rodzime produkcje komediowe, z polskim kinem gatunkowym w ostatnim czasie wcale nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać. Jakościowego śmiechu nie trzeba szukać wcale w głębokim offowym kinie – nie tak dawno przecież premierowali ciepło przyjęci przez rodzimą publikę (Nie)znajomi Tadeusza Śliwy, przenoszący na ojczyste poletko formułę międzynarodowego hitu Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie; dopiero też przecież jak z kapelusza wyskoczył Paweł Maślona, swoim Atakiem paniki z przymrużeniem oka portretując problemy współczesnego pokolenia młodych dorosłych. Wokół tej formuły od kilku lat krąży też w końcu Kinga Dębska, której nazwisko po sukcesie Moich córek krów zaczęło funkcjonować już na zasadzie samodzielnej marki. Kino Dębskiej przyciąga przede wszystkim wyjątkowością ukrytą w balansie i wyważeniu. Jej filmy szanują inteligencję widza, ale nie są wcale intelektualnie napuszone; przyciągają dostępnością, ale nie kojarzą się z kinowym mainstreamem; diagnozują narodowe problemy i kompleksy, ale nad wyraz lekkostrawnie, bez zbędnego moralizatorstwa i psychicznego przytłoczenia dramatem. I ponad wszystko: są zaskakująco bliskie osobistym doświadczeniom odbiorców.

I nie ma w tym nic dziwnego – w wywiadach Dębska mocno podkreśla, że tworzy kino intymne, jej opowieści czerpią pełnymi garściami z życia prywatnego, własnych obserwacji, percepcji i refleksji. Dopiero jednak zdolności uniwersalizacji tych przeżyć reżyserka zawdzięcza sporą rzeszę entuzjastów, którym tak łatwo umieścić się na obrzeżu lub w samym centrum rozgrywających się ekranowych sytuacji. W tym sensie dla publiki z pokolenia Dębskiej Zupa nic okaże się filmem idealnym, przenoszącym w czasie wehikułem, wyzwalającym często zakurzone, ukryte w odmętach świadomości wspomnienia. Dla całej reszty będzie jednak nieco nabrzmiałym od anegdot podglądaniem cudzego życia.

Jest to jednak mimo wszystko zarzut jedynie powierzchowny, bez większego znaczenia w kontekście rozrywki wyniesionej z Zupy nic. Obserwacje Dębskiej są jak zwykle trafne, i nawet jeśli w jej najnowszym filmie wizja bezgranicznego utożsamienia się jawi się jako mniej przystępna przez generacyjne różnice, to bez problemu da się Zupę traktować jako pokoleniową opowieść snutą przez nestora przy rodzinnym stole złożonym z wyjątkowych ekscentryków. Pod jednym dachem mieszka tu bowiem prężna działaczka Solidarności, marząca o wyższym życiowym standardzie (w tej roli Kinga Preis, która na dobre stała się już obiektywnym kinowym synonimem Matki Polki); upokorzony przez system, rodzinę i rzeczywistość architekt-inteligent, zatracony w poczuciu niewystarczania (Adam Woronowicz); dwie ciągle sprzeczające się ze sobą, ale jednak nierozłączne nastolatki oraz religijnie natchniona teściowa, której zgorzknienie przeplata się z melancholijnym rozpamiętywaniem czasów swojej wojennej młodości. Im dalej w tło, tym bardziej charakter zastępuje tu humoreska – a to pławiący się w luksusie, służący partii brat, oceniany z zazdrością i nienawiścią, a to cwaniaccy sąsiedzi, których obrotność wzbudza kolejne kompleksy, a to w końcu i pierwsza młodociana miłość, tyleż intensywna, co bez przyszłości, gdy okazuje się, że chłopiec jest synem zomowca. Ich perypetie, przypominające serialowe dowcipne tragedie dnia codziennego, składają się u Dębskiej w opowieść lat minionych, ale i opowieść własną, prywatną niczym wpisy z pamiętnika.

Opowieść, co ważne, mocno odmienną nastrojem od zwyczajowych kinowych spojrzeń na PRL-owską rzeczywistość, czy to spod znaku wyciągania systemowych absurdów Misia, czy upodlenia jednostki Powidoków. „Mieszkania były mniejsze dużo, ale się wszystko mieściło” – śpiewa Artur Andrus w utworze napisanym na potrzeby filmu, jednocześnie trafnie podsumowując aurę obiektywu przykładanego przez reżyserkę. PRL Dębskiej to przede wszystkim świat podglądany oczami kobiety dorastającej u schyłku komunizmu, która już jako dojrzała kobieta nie potrafi patrzeć na dzieciństwo inaczej niż za pomocą idealizującej nostalgii, nieracjonalnej tęsknoty za smakiem wody z saturatora i gumami balonowymi od wujka z zagranicy. Nieracjonalnej, bo jest to oczywiście tęsknota jednoznacznie emocjonalna, której uczuciowość wylewa się z ekranu, stając się bez wątpliwości największym filmowym atutem, przyćmiewającym rzucające się w oczy strukturalne niedociągnięcia.

„Niedociągnięcia” są tutaj mocnym eufemizmem – Zupa nic, w odróżnieniu od poprzednich filmów Dębskiej, jest po prostu określonej struktury pozbawiona. W rzeczywistość bohaterów zostajemy wrzuceni w przypadkowym momencie i w przypadkowym też go opuszczamy, reżyserka nie prowadzi nas tu przez żadną zwartą fabułę czy drogę przemiany bohaterów, nie chce powiedzieć nic więcej niż to, co mówią nam samodzielne sceny związane ze sobą wzajemnie często jedynie na słowo honoru. Zupa nic bardziej niż pełnoprawny film przypomina więc wędrówkę do babcinej piwnicy, pełnej zapylonych rupieci przywołujących wspomnienia przeżytej codzienności. Niektóre czułe i ważne, inne błahe, ale emblematyczne dla PRL-owskich realiów, jeszcze inne (i tych jest najwięcej) anegdotyczne, sumujące przeszły absurd życia, jego przywary i wyblakły już koloryt. I choć zwykle w komediowych inscenizacjach Dębskiej udaje się trafić w sedno (pomijając momenty zbyt oczywiste, przeważnie rymujące się ze scenami upojenia wysokoprocentowym alkoholem), to natłok śmiechu obezwładnia tu zbyt często dramatyczny potencjał wydarzeń. Zaskakująco na minus dla kina reżyserki, dla którego emblematyczne było przecież łączenie komediowego timingu z głębszą i finalnie dużo ciekawszą społeczną problematyką. Jednoznacznie zasadza się to tutaj na przyjętej przez konwencję perspektywie – PRL zbudowany z kompletów wypoczynkowych „Edyta”, wigilijnych pomarańczy i skradzionych kół w nowo nabytym za talony maluchu jest w końcu bajką, wybielającą, a przynajmniej obracającą w żart trud funkcjonowania w wygasłym ustroju. Bajką tyle naiwną, co jednak uroczą, impresyjną i wspominaną od serca, ze szczerego sentymentu.

Zupa nic jest więc tytułem dalece wykraczającym poza potrawę jedzoną przez bohaterów w jednej z filmowych scen; nie tylko też żartobliwym podsumowaniem czasów ogólnego braku na każdym społecznym polu, ewoluującym jednak w dziecinnej głowie w jakościowe wszystko. Tytułowy deser to także trafna pointa efektu wysiłków Dębskiej – filmu jawiącego się jako artystyczne nic (a przynajmniej niewiele), ale bogatego w słodką, ciepłą, waniliową nostalgię.

REKLAMA