TEŚCIOWIE. Polskie kino eskalacji
Scena pierwsza. Jazzująca rytmiczna perkusja buduje dynamikę ogólnego harmidru. Przez wąskie, ciasne przestrzenie restauracyjnego pałacyku sunie kamera, najpierw ukryta za plecami mężczyzny (Marcin Dorociński), potem przeskakująca na profil kobiety (Maja Ostaszewska), by finalnie, płynnie i z gracją, uchwycić ich we wspólnym planie. Trwa kłótnia. Nie ta z rodzaju poważnych sprzeczek, ale ironiczna, desperacka, jawiąca się jako efekt życiowej niespodzianki, wobec której należy ułożyć plan i zbudować wspólny front. Chodzi o pieniądze. Wyprawione dla syna na koszt bohaterów wesele okazuje się nie być poprzedzone ślubem – między państwem młodym przed ołtarzem doszło do spięcia, w konsekwencji z ceremonii nici.
Wesele jest jednak opłacone, dodatkowo całkiem hojnie, a rodzina z dalekich stron zmierza na obiecaną imprezę. Kamera odpływa na moment, by w gustownym pływie ukazać kolejno czuwającego nad całym zamieszaniem wodzireja, kapelę rozkładającą sprzęt na scenie, zagubionych kucharzy oraz kelnerów, który nie wiedzą, czy zupę jest w ogóle sens przygotowywać, czy finalnie nie będzie po co. Na koniec wraca znów do przytłoczonego organizacyjną katastrofą małżeństwa, nieprzerwanie na jednym ujęciu, ciągnącym się potem przez kolejne zaburzone natłokiem presji minuty. Jeśli ktoś automatycznie wyobraża sobie tę sekwencję w przestrzeni Iñárritu’owskiego Birdmana, jest to jak najbardziej trafna intuicja – i w warstwie realizacyjnej, i w kontekście eskalującej, fizycznie niewygodnej atmosfery niemożności znalezienia spokoju, pauzy, spełnienia. W końcu także i w sposobie, w jakim na jaw wychodzą ludzkie słabości, na pierwszy rzut oka ukryte pod warstwą eleganckiej marynarki czy ciepłej powłoki konwenansu.
Reżyser Jakub Michalczuk międzyludzką ułudę zarysowuje w Teściach już od pierwszych zdań. Czy to w panicznych monologach postaci Mai Ostaszewskiej, przez telefon pochylającej się nad losem biednego synka, by następnie krytykować jego nieodpowiedzialność i cieszyć się ze ślubnego niepowodzenia w konfrontacyjnych rozmowach z mężem, czy to we współczuciu niedoszłym swatom (Izabela Kuna i Adam Woronowicz), obśmiewanych chwilę wcześniej jako prowincjonalnych parweniuszy. Spotkanie rodzin otworzy film na eskalację zakorzenioną w niewypowiedzianych kompleksach i skrywanej nieżyczliwości, ale i zburzy całą dotychczasową dynamikę; zarówno fabularną (dążące do względnego spokoju wysiłki rodziny pana młodego), jak i, co ciekawe, wizualną. Kamera wytraca nagle tempo, przestaje dryfować pomiędzy całą gromadą, Michalczuk zaczyna decydować się na „cuty”, docinać sceny, tak jak i docinać sobie zaczną niebawem nasi bohaterowie, bo przecież, jak wiemy z dziedzictwa polskiej kinematografii, wesela zakrapiane alkoholem nie mogą się skończyć dobrze.
Wizja Michalczuka nie ma jednak za wiele punktów wspólnych z Weselem Smarzowskiego. Teściowie nie są satyrą na narodowe przyzwyczajenia, czerpaną z wyolbrzymionych żartów o Polakach; są mniej filmem o alkoholowej utracie kontroli, a bardziej o desperackich próbach jej zachowania, nie wskrzeszają także Wyspiańskiego, nie umieszczają klasowego pola walki w tym większym niż życie, ogólnonarodowym. Michalczuk nie tylko nie ma takich aspiracji, ale przede wszystkim potrzeby – starcie współczesnych społecznych antagonizmów w obrębie istnień filmowego kwartetu swoim napięciem rozsadza krótki metrażowo debiut i tak aż z nadwyżką. Głównie przez to, jak wiele tych antagonizmów naraz bohaterowie personifikują; niewypowiedziana walka rozgrywa się tu przecież na gruncie nie tylko stolica–prowincja czy zamożność–ubogość, ale i ateizm–wiara, nowoczesność-tradycja, kabotyństwo–prostolinijność. Dodatkowo także na poziomie osobistym, bo wewnątrzzwiązkowe indywidualności dodają pieprzu do już pikantnego kotła różnic: Dorociński jako niewzruszony niczym biznesman, odkładający żonę na dalszy plan, Ostaszewska w roli trajkoczącej diwy, tęsknej do jakiejkolwiek uwagi czy czułości, z drugiej strony wybuchowa Kuna, fizjonomicznie tworząca mariaż rosyjskiej hrabiny z Narzeczoną Frankensteina, i jej mąż (Adam Woronowicz), stale w jej cieniu, cichy, koncyliacyjny, zawstydzony. Jest to może i zbyt grubymi nićmi (albo trafniej, zbyt grubym materiałem) szyta historia o binarności polskiego społecznego „teraz”, ale – i chwała Michalczukowi za to – otwarta na ciekawe wnioski, niebiorąca stron w szeroko zakrojonej krytyce, jak i nie pozwalająca sobie na reżyserski klasizm. Wobec resentymentalnej walki na moralną śmierć i życie wszystko nagle zatraca swoje znaczenie, uczynki, zachowania i gesty okazują się oczywiście być jedynie na pokaz, a nawet najgłębsze uczucia stają się przede wszystkim narzędziem, tarczą raz broniącą resztek etycznej godności, raz rzucaną w przeciwnika wraz z całym ciężarem odpowiedzialności. Pod kątem tejże walki Teściowie przypominają strukturalnie mechanicznego byka, który buja tą rodzinną zaszłością raz w stronę satysfakcjonującej wygranej, raz obnażającej tajemnice i wady porażki, by finalnie musieć jednak zrzucić ze swojego grzbietu wszystkich zainteresowanych w odmęty nieuniknionej (auto)destrukcji najcenniejszych więzów. Pole walki, wesele, jest więc u Michalczuka symboliczne – funkcjonuje jednocześnie jako moment celebracji rodzinnego splecenia, jak i, w tym przypadku, miejsce jego podziału na coraz to drobniejsze i węższe my–oni.
Co ciekawe, mimo komediowego, skrajnie satyrycznego charakteru całości rzadkie momenty otrzeźwienia tragikomicznego nastroju filmu wychodzą w Teściach zaskakująco autentycznie. Dramatyczny wydźwięk zarzutów, nawet jeśli początkowo z ironicznym uśmiechem, uderza po bebechach widzów z właściwym emocjonalnym ciężarem. Michalczuk, w odróżnieniu od swoich bohaterów, ściąga nogę z gazu tam, gdzie oni nie potrafią, dzięki czemu wypowiedziane nieraz słowo za dużo oddziałuje ze zdwojoną mocą, wiarygodnie napędzając lawinowe konsekwencje. Czy to rozdrapujące strupy na ustanowionych już w obrębie wydarzeń relacjach, czy zadające nowe rany, także fizyczne, jak chociażby spektakularne, niemalże nadprzyrodzone złamanie nosa wymierzone prawym prostym przez bohaterkę Mai Ostaszewskiej. Scena czysto komediowa, ale jednak, nawet tu, zostawiająca kolejny ukryty sens; gdy postać Izabeli Kuny po spotkaniu się z dłonią swojej przeciwniczki odlatuje na kilka metrów w tył, zdziwieni rozmiarem skutków względem przyczyn są wszyscy, tak samo przecież jak w przypadku każdego innego słownego ciosu wymierzanego w obrębie akcji Teściów. Zdziwieni śmiałością w końcu wypowiadanych, a dotąd skrywanych wyrzutów, zdziwieni zburzeniem niewygodnego, ale przecież społecznie wymaganego i dotąd bez zarzutów wypełnianego status quo, zdziwieni przełamaniem obowiązującej etykiety, wobec której wszyscy są dla siebie mili, sztucznie się uśmiechają i przymykają oko na dziejącą się wokół krzywdę. To zdziwienie nie niesie jednak za sobą wcale zbawczej autorefleksji, a jeszcze głębsze pogrążanie się w niszczycielskiej dla wszystkich i wszystkiego wojnie, w takt kiczowatych popowych przebojów i jadącej po międzypiętrowych szynach weselnej ciuchci. Konduktorem Polska – nie wspólna, ale zawsze nasza i wasza.