search
REKLAMA
Recenzje

NAJMRO. KOCHA, KRADNIE, SZANUJE. Złap mnie, jeśli potrafisz

Najmro. Kocha, kradnie, szanuje to beztroska zabawa formalna całkowicie podporządkowana rozrywce, która jednak zapomina o nakreśleniu bohaterów.

Krzysztof Nowak

22 sierpnia 2021

REKLAMA

Wspomnienie szaroburej peerelowskiej rzeczywistości nijak się ma do świata ukazanego w filmie. W zgodzie z opisem producenta: „Najmro wraz ze swoją ferajną obrabia Pewexy, żeby żyć kolorowo w czasach, w których wszystko jest szare i zakazane” kadry wręcz iskrzą się od flar i efektownych filtrów. Na naszych oczach smutny okres wszechobecnych deficytów zostaje odmalowany na nowo, nasycony barwami i skąpany w świetle, a także niezwykle pozytywnej energii głównego bohatera. Jednak nawet ta formalna brawura w pewnym momencie robi się nieznośna i wtedy na jaw wychodzą wszelkie treściowe braki, których obecność mogła nam wcześniej umykać.

A o przesyt tak intensywną stylizacją nietrudno – momentami całość przypomina bowiem próbę przetestowania wszystkich rozwiązań współczesnego montażu. Począwszy od regularnie powracającego (i w scenach tańca, i humorystycznych, i pościgach) slow motion, przez mocno modyfikujące obraz filtry, po wszędobylskie flary – Najmro. Kocha, kradnie, szanuje mógłby być najlepiej wyglądającym polskim filmem ostatnich lat, gdyby jednocześnie tak bardzo nie starał się nim być. Brak powściągliwości artystycznej twórców w moim przypadku szybko poskutkował odwrotnym efektem. Zamiast z radością chłonąć widoczną na ekranie dziecięcą wręcz zabawę kinem, zacząłem podawać w wątpliwość jej poszczególne elementy.

Do jednych z nich należy postać Zdzisława Najmrodzkiego. Najsłynniejszy złodziej peerelu, który milicji wymknął się w ciągu swojego życia aż 29 razy, jest tutaj kwintesencją słowa cool. Inteligentny, szarmancki, świetnie ubrany – Dawid Ogrodnik znakomicie oddaje charyzmę bohatera, który jednym uśmiechem podbija kobiece serca, przekonuje ludzi do pomocy i doprowadza przedstawicieli organów ścigania do szewskiej pasji. Problem w tym, że gdy wczytamy się w prawdziwą historię Szaszłyka – bo taki miał pseudonim – to szybko okaże się, że adaptacja jego życia okazała się dla niego nader wyrozumiała. Ze śliskiej, niejednoznacznej postaci uczyniono Robin Hooda, część niezręcznych faktów z biografii pominięto, a w ostatnim akcie uwznioślono go nawet bardziej – jako szeryfa zastanej rzeczywistości.

Z drugiej strony produkcje inspirowane prawdziwymi wydarzeniami muszą podporządkować się przyjętej konwencji, stąd nic dziwnego, że w kinie ewidentnie rozrywkowym postanowiono powstrzymać się od moralnych rozterek. Szkoda tylko, że w swoich zapędach w kierunku bezpretensjonalnej zabawy film niemal całkowicie rezygnuje z dramatycznych wątków. Droga bohatera polega wyłącznie na tym, żeby odbył karę i przestał kraść (w imię miłości oczywiście), o jakiejkolwiek głębi psychologicznej możemy zapomnieć, a o postaciach drugoplanowych wiemy tyle, że są. Są i czasami podejmują takie decyzje, a czasami inne – bo naprawdę trudno więcej słów wykrzesać o członkach ferajny granych przez Sandrę Drzymalską i Andrzeja Andrzejewskiego. Nieco więcej do pokazania na ekranie ma Jakub Gierszał – z tym że przemiana jego bohatera jest nagła i działa co najwyżej na poziomie metafory.

Relacje w tej grupie nie istnieją, bo gdy już dochodzi do wymiany zdań – a nie dzieje się to zbyt często – to dialogi kończą się, zanim dowiemy się czegoś więcej o załodze. W przeciwieństwie do Guya Ritchiego czy Edgara Wrighta, którzy w kilka chwil potrafią stworzyć pełnokrwiste postacie, a w kilka następnych dodać znaczące informacje do naszej dotychczasowej wiedzy o nich, debiutującego w pełnym metrażu Mateusza Rakowicza bardziej interesuje to, jak jego film wygląda, niż ile ma w sobie treści. I myślę, że osobom stawiającym w kinie akcję nad bohaterami jego dzieło przypadnie do gustu. Jest efektowne audiowizualnie, całkiem zabawne (nie jest to do końca mój typ humoru, ale i na mojej twarzy pojawiał się uśmiech) i trudno się na nim nudzić, bo przeskakujemy tu z jednej udanej ucieczki do drugiej.

Swoje punkty dorzucą też fani wyłapywania smaczków z epoki – tych zdecydowanie nam nie pożałowano. Komediowe wstawki z Magazynu Kryminalnego 997, przewijanie kasety magnetofonowej ołówkiem, pojawiające się na każdym kroku hitowe popowe kawałki (z Nic nie może wiecznie trwać Anny Jantar na czele), rozwieszone wszędzie plakaty arcydzieła polskiej kinematografii, czyli Klątwy Doliny Węży, a także legendarne warszawskie miejsce spotkań kinofili – kino Tęcza. Na szczęście ich jedynym celem nie jest wywołanie ukłucia nostalgii w sercu – każda z tych rzeczy spełnia jakieś fabularne zadanie i służy scenie, w jakiej się pojawia. Pokuszono się nawet o nakreślenie obrazu transformacji systemowej poprzez wspomniane już wcześniej sylwetki-metafory – tak można odczytywać granego przez Jakuba Gierszała przestępcę i granego przez Rafała Zawieruchę służbistę.

„To nie czas, żeby rozmawiać”, powtarza Zdzisław Najmrodzki i te słowa jednocześnie najlepiej opisują sam film, jak i oddają mój główny problem z jego konstrukcją. W całym tym formalnym przepychu i nagromadzeniu smaczków znikają bowiem bohaterowie, którzy ani nie mają czasu, ani ochoty zamienić ze sobą więcej niż kilka słów i koniec końców zostają sprowadzeni do roli fabularnych narzędzi lub żartu. A niestety dla kogoś, kto w kinie szuka przede wszystkim wyrazistych charakterów, trudno o większe przewinienie.

Krzysztof Nowak

Krzysztof Nowak

Kocha kino azjatyckie, szczególnie koreańskie, ale filmami zainteresował się dzięki amerykańskim blockbusterom i ma dla nich specjalne miejsce w swoim sercu. Wierzy, że kicz to najtrudniejsze reżyserskie narzędzie, więc ceni sobie pracę każdego, kto potrafi się nim posługiwać.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA