„Kazał bić tak, ŻEBY NIE BYŁO ŚLADÓW” – recenzja polskiego kandydata do Oscara
Kiedy 12 marca 1983 roku Grzegorz Przemyk świętował wspólnie z kolegami dobrze napisaną maturę, nie mógł wiedzieć, że dwa dni później nie będzie już żył. Zgarnięty przez milicję z ulicy, został bestialsko skatowany – jego oprawcy zrobili to tak, by zostawić jak najmniej obrażeń na ciele.
Sprawa szybko przybrała wymiar polityczny. Matka Przemyka była działaczką opozycyjną, więc wielu upatrywało w śmierci nastolatka zemsty komunistów. Pogrzeb odprawiony przez księdza Popiełuszkę zgromadził tysiące oburzonych ludzi. A to wszystko było jedynie początkiem piekła, jakie władze szykowały dla bliskich Przemyka. Wkrótce potem rozpoczęło się zastraszanie, inwigilacja, uciszanie, wrabianie niewinnych osób w morderstwo i zmuszanie ich torturami psychicznymi do przyznania się. Sprawę zakończył ustawiony proces i wyrok jawnie szydzący ze sprawiedliwości.
Nie czytałam głośnej książki Cezarego Łazarewicza, na której oparto scenariusz. Nie jestem też z tych, którzy lubią porównywać filmową adaptację do literackiego pierwowzoru, bo to dwie odmienne gałęzie sztuki, rządzące się osobnymi prawami. No i nawet trzygodzinna fabuła nie ma szans przedstawić przebiegu zdarzeń z taką szczegółowością jak obszerny książkowy reportaż. Oceniam Żeby nie było śladów z perspektywy osoby pobieżnie zaznajomionej ze sprawą Przemyka. I nie miałam problemów ze zrozumieniem wydarzeń czy skojarzeniem, kto jest kim, chociaż to z pewnością film, który wielu rzeczy każe się widzowi domyślać: postępująca choroba jednej z głównych postaci dopiero na końcu zostaje nazwana wprost, a motywacje poszczególnych decyzji bywają ledwie zasugerowane.
Środki zaczerpnięte z kina dokumentalnego, kamera „z ręki” oraz siermiężna ziarnistość obrazu wiarygodnie przenoszą nas do przykrej rzeczywistości polskich lat 80. Właściwie jedynym elementem, który zakłóca wrażenie autentyzmu, jest niepotrzebna muzyka tła. O ile bowiem piosenki lecące z trzeszczącego radia wpasowują się w klimat, to dodatkowy soundtrack gryzie się z ogólną surowością produkcji. Ta surowość dla niektórych z pewnością okaże się niestrawna, ja ją kupuję. Ten film jest jak PRL: ponury, powolny, szary, snujący się i dłużący.
Emocjonalny ton Żeby nie było śladów najlepiej oddaje wybitne aktorstwo Sandry Korzeniak w roli matki zamordowanego chłopca, poetki Barbary Sadowskiej. To osoba wyciszona, introwertyczna, chowająca rozpacz pod obojętnym wyrazem twarzy i cichym, uprzejmym głosem o staromodnej dykcji. Przyuczona przez system do kulenia się w sobie i ukrywania łez. Udająca, że jakoś się trzyma, tak długo, aż jej organizm odmówi posłuszeństwa. Coraz bardziej wypalona i martwa wewnętrznie.
Czy Matuszyński mógł zrobić film mocniejszy, silniej oddziałujący na emocje widza? Zdecydowanie – miejscami Żeby nie było śladów zdaje się zbyt suche, zbyt faktograficzne, zbyt skoncentrowane na odtwarzaniu realiów. Oszczędność tego filmu stanowi zarazem o jego szlachetności. Reżyser udowodnił w Ostatniej rodzinie, że kręcenie artystycznego kina nie stanowi dla niego problemu. W Żeby nie było śladów schodzi jednak na drugi plan, pozwalając przemówić historii bez żadnych ozdobników czy uderzania w łzawe tony. Jedyne wyrazistsze stylistycznie akcenty to karykaturalne (świetne!) portrety komunistycznych funkcjonariuszy – ale jak inaczej pokazać postaci, które w rzeczywistości były równie groteskowe? Sceny z Kiszczakiem (Więckiewicz) czy prokurator (bezbłędna Konieczna) przenoszą film w rejony wręcz surrealne.
A zarazem nieprzyjemnie bliskie, bo podczas seansu trudno nie dojść do wniosku, jak niewiele pod pewnymi względami się w Polsce zmieniło. I nie chodzi tylko o zawarte w filmie nader czytelne komentarze o nieposzanowaniu konstytucji czy konieczności niezawisłości sądów. Sprawa Przemyka przypomina niestety o przypadkach jawnego łamania prawa i niszczenia niewygodnych obywateli już w Polsce demokratycznej – wystarczy wspomnieć sprawę Tomasza Komendy i poświęcony mu film z zeszłego roku.
Mam jednak obawy, czy film Matuszyńskiego poradzi sobie w oscarowym wyścigu, do którego został w tym roku wytypowany jako polski kandydat. Za bardzo „nasza” to opowieść, zbyt hermetyczna dla zachodniego widza. Amerykanom z reguły bardziej podobają się te produkcje, w których szerzej nieznana historia zostaje potraktowana jako pretekst do opowiedzenia o czymś uniwersalnym (Ida). Żeby nie było śladów to film ważny tutaj i teraz, dla zrozumienia kraju, w którym żyjemy.