LEKCJA POKORY. Ranking filmów serii PARK JURAJSKI
Zapoczątkowana w 1993 roku przez Stevena Spielberga historia Parku Jurajskiego rozpala naszą wyobraźnię do dziś, za sprawą szeregu kontynuacji. Najpierw do pierwotnego filmu dokooptowano część drugą i trzecią. Pięć lat temu z kolei ustanowiono swoisty reboot niezrywający jednak z tradycją i historią poprzednich części. To bardzo osobliwa seria filmowa, ponieważ w jej skład tak po prawdzie wchodzi jedno arcydzieło i cztery średniej jakości filmy, które w żaden sposób nie wytrzymały porównań z pierwowzorem. Tak się jednak składa, że wszystkie pięć filmów łączy jeden, wspólny mianownik – przesłanie.
Park Jurajski to historia o tym, jak człowiek przez brak pokory rzuca wyzwanie życiu. To opowieść o wybudzeniu ze snu niemalże mitycznych potworów, co wyraźnie narusza równowagę w naturze. Postawione zostaje zatem pytanie o to, czy współczesna biotechnologia i inżynieria genetyczna są uzasadnione z punktu widzenia etycznego. Bo w pewnym sensie pewnie i tak, ale w innym już nie.
Oczywiście Spielberg i jego następcy dołożyli w filmach liczne fajerwerki, ale ich sens pozostaje niezmienny. Wbrew pozorom bardzo trudno było mi zatem ustalić kolejność od najgorszej do najlepszej produkcji. Z jedną pozycją problemu nie miałem, natomiast pozostałe filmy po kolejnej powtórce uświadomiły mi, że każdorazowo dodają do serii jakąś interesującą osobliwość. Dlatego zadecydowały tak po prawdzie niuanse, w tym także kryterium sentymentu. Nie przedłużając – oto mój szalenie subiektywny ranking serii Park Jurajski. Mam nadzieję, że w komentarzach podzielicie się swoim typowaniem. I jeszcze jedno – z tego, co wiem, zapowiadana jest część szósta tej prominentnej serii. Jak już się pojawi, to nie omieszkam zaktualizować ranking.
Miejsce 5. Jurassic World: Upadłe królestwo
Doskonale pamiętam uczucie, jakie towarzyszyło mi po pierwszym kinowym seansie Upadłego królestwa. Byłem potwornie rozczarowany. Przeszkadzało mi niemal wszystko: widoczne braki w chemii poszczególnych postaci, wyjątkowo bufonowaty i sztucznie dorabiany antagonista i kolejny, super hiper doskonały dinozaur, będący jakoby jeszcze lepszą wersją tego, co w części poprzedniej miało być przecież wersją najlepszą (łacińskie Indominus Rex to jakby król nad królami, jeśli dobrze to odczytuję). Dodajmy do tego chyba najmocniej ze wszystkich części serii zaakcentowany patos i obraz rozpaczy można uznać za dopełniony. Nie wiem, czy zaliczona po latach powtórka przyszła w momencie, gdy byłem już zmęczony, czy po prostu zdołałem najzwyczajniej zdystansować się do wielu moich pierwotnych postulatów, bo tym razem na Upadłym królestwie bawiłem się dobrze, a momentami bardzo dobrze. Dostrzegłem na przykład, że sceny akcji są względem pierwszego Jurassic World jeszcze ciekawsze (akcja w starym budynku), jeszcze bardziej zaskakujące, ale chyba najbardziej kupiono mnie tym, że Upadłe królestwo wraz z Jurassic World okazały się jedynymi następującymi po sobie filmami serii, które są względem siebie komplementarne. Uzupełniają się stylistyką i treścią, została w nich zachowana zgodność na tym polu pomimo zmiany na reżyserskim stołku. Niebezpiecznie głupi finał filmu, za sprawą którego pewne dziecko przyczynia się do postawienia na głowie dotychczasowej równowagi biologicznej, jest jednak bardzo konsekwentnym i śmiałym zademonstrowaniem tego, do czego dążono już w obieraniu nowego tytułu dla serii. A to według mnie kierunek tak ryzykowny, jak cholernie frapujący, wystawiający konkretną obietnicę w stosunku do przygotowywanej części trzeciej tej quasi-serii, a części szóstej w rozrachunku ogólnym.
⑤
Miejsce 4. Zaginiony świat: Jurassic Park
Podobne wpisy
Podobna sytuacja jak z Upadłym królestwem. Nie przepadałem za tą częścią nigdy, aż do momentu powtórki po latach, która pozwoliła mi w końcu pozostawić za sobą pryzmat oczekiwań oraz niedoścignionej jakości oryginału i po prostu podejść do tego filmu z luzem. Warsztatowo i realizacyjnie Spielberg dostarcza tu po raz kolejny mnóstwo energii. Jest tu wiele wybornych scen, stanowiących wizytówkę serii, jak atak raportów w zaroślach, polowanie na T-Rexa w dżungli czy też jego przygoda w mieście. Mam nawet niejako wrażenie, że dla Spielberga był to film będący swego rodzaju pragnieniem ukazania jeszcze szerszego kontekstu zainicjowanej w 1993 roku historii. Daje tu po prostu upust swym realizacyjnym możliwościom, bawi się scenami akcji, a nawet, mam wrażenie, trochę się nimi przed widownią popisuje. To jednak doprowadziło mnie do wniosku, że Zaginiony świat, pomimo czytelnego nawiązania w tytule do słynnej powieści Arthura Conana Doyle’a, jest jednocześnie filmem wyjątkowo miałkim w treści. Szczerze powiedziawszy, nadal nie jestem do końca przekonany, dlaczego sam Hammond postanawia wysłać ekipę na jeszcze bardziej niebezpieczną wyspę Isla Sorna. Jest to dla mnie kwestia wybitnie pretekstowa. W Zaginionym świecie aż za bardzo da się odczuć, że wszystko, co widzimy na ekranie, dzieje się tylko dla efektu, dzieje się tylko po to, byśmy mogli popatrzeć na dinozaury, wśród których ulubieniec widowni został nawet zduplikowany. I owszem, powiecie pewnie, że do tego wniosku można sprowadzić każdy film serii dziejący się po pierwszej części – zgoda. Pamiętajmy jednak, że mamy tu do czynienia ze Spielbergiem we własnej osobie, więc oczekiwania były z oczywistych względów wysokie. Pośród tych wszystkich wspaniałych efektów zabrakło tym razem efektu niesamowitości, tego charakterystycznego „wow” po pierwszym zobaczeniu brachiozaura, uczucia, które dzieliliśmy wraz z Laurą Dern i Samem Neillem. Zabrakło mi uzasadnionej potrzeby wkraczania do świata tak niebezpiecznego i fascynującego zarazem. Zabrakło mi celowości po prostu.