THE VALLEY OF GWANGI. Westernowy krewny PARKU JURAJSKIEGO
Jeśli się nad tym zastanowić, połączenie westernu i monster movie jest poniekąd połączeniem idealnie spójnym. Dziewicze kaniony i niemal bezkresna, niezbadana przez człowieka przestrzeń otaczająca tradycyjnie bohaterów Dzikiego Zachodu nadają się doskonale na siedliszcze zapomnianych, mitycznych bestii, wpasowując się również w świat lokalnych legend i podań. I choć połączenie gatunkowe pod hasłem „kowboje i potwory”, o mocno b-klasowym posmaku, może brzmieć egzotycznie, to rzeczywiście X muza dostarczyła nam tego typu dzieł. Jednym z tych bardziej pamiętnych jest The Valley of Gwangi z 1969 roku – westernowy krewny Parku Jurajskiego i King Konga.
Pomysł filmu zrodził się w głowie Willisa O’Briena, znamienitego amerykańskiego specjalisty od animacji, znanego z pracy przy takich produkcjach jak pierwszy King Kong z 1933 roku czy Zaginiony świat według powieści Arthura Conana Doyle’a. Obydwie te opowieści zainspirowały filmowca do napisania scenariusza zatytułowanego Valley of the Mist i opowiadającego historię odkrycia na meksykańskim pograniczu reliktu ery jurajskiej w postaci drapieżnego jaszczura przez grupę pionierów. Zanim doszło do realizacji scenariusza O’Briena, z inspiracji nim w 1956 roku Meksykanie nakręcili The Beast of the Hollow Mountain (pierwszy film, w którym obok siebie wystąpili kowboje i dinozaury), jednak bez udziału samego autora pomysłu, z którym porozumienie nie doszło do skutku. Sam O’Brien zmarł w 1962 roku, zanim Valley of the Mist zdążyło wejść w fazę produkcji. Projekt przejął jednak uczeń pioniera praktycznych efektów specjalnych, Ray Harryhausen (twórca efektów do Jazona i Argonautów czy Milion lat przed naszą erą), i w 1969 roku powstało The Valley of Gwangi w reżyserii Jima O’Connolly’ego, na podstawie skryptu przepisanego przez Williama Blasta.
Podobnewpisy
Tytułowy Gwangi na początku filmu zostaje przedstawiony jako legendarny demon zamieszkujący zapomnianą dolinę w meksykańskich górach. O jego i jej istnieniu zdaje się pamiętać jedynie niewielka społeczność Cyganów, których nieformalną przywódczynią jest niewidoma Tia Zorina. Wbrew jej przestrogom do pobliskiego miasteczka sprowadzona zostaje zagadkowa istota schwytana na zakazanym terytorium. Tam niezwykły okaz ma się stać główną atrakcją podupadającego cyrku prowadzonego przez T.J. Breckenridge. Kobietę odwiedza z ofertą wykupu od konkurencji dawny kochanek, Tuck Kirby. Były kaskader spotyka profesora Bromleya, który w okolicznych skamielinach poszukuje dowodów popierających jego rewolucyjne poglądy na temat rozwoju gatunku ludzkiego. Gdy naukowiec dowiaduje się dzięki Kirby’emu o tajemniczej istocie z doliny, prowokuje wyprawę grupy współpracowników Breckenridge w niezbadany rejon, licząc na odkrycie większej liczby okazów, co doprowadzi go do światowej sławy w nauce. Na miejscu protagoniści odnajdują znacznie więcej, niż mogliby się spodziewać, i stawiają czoła bestiom sprzed milionów lat, z budzącym postrach drapieżnikiem na czele.
Biorąc pod uwagę, że autorem oryginalnego pomysłu był współtwórca King Konga i Zaginionego świata, nie dziwi, że film ma istotne punkty wspólne z klasykami gatunku. Innowacją jest w tym przypadku przede wszystkim wprowadzenie mitycznych stworów do faktury westernu, wywołujące swoistą kumulację popkulturowego uroku. Jednak twórców dzieła z 1969 roku nie interesują eksperymenty z gatunkową strukturą, którą traktują czysto użytkowo. Schematyczna narracja The Valley of Gwangi, oparta na zespoleniu znanych z wcześniejszych produkcji klasycznych już motywów konfrontacji współczesnej cywilizacji z wydobytym z odmętów legend prehistorycznym zagrożeniem, jest właściwie tylko pretekstem do formalnego popisu Harryhausena odpowiedzialnego za modele dinozaurów. I trzeba przyznać, że zdaje to egzamin – Gwangi i pozostałe kreatury są znakomicie zanimowane i choć dla dzisiejszego widza oparte na kukiełkowych modelach efekty mogą wydać się topornie wmontowane w realistyczną fakturę czy nieco naiwne, to sekwencje z udziałem prehistorycznych stworzeń naprawdę cieszą oko i należy docenić ich wyrafinowaną jak na ówczesne technologie filmowe realizację. Oprócz samej animacji na uwagę zasługuje tu też inscenizacja scen z udziałem tytułowego jaszczura, zwłaszcza w mocnej, subtelnie podszytej kulturową symboliką końcówce.
Niestety do poziomu Harryhausena nie dobija scenariusz i jego wykonanie. Nawet pewna pretekstowość fabuły The Valley of Gwangi nie usprawiedliwia dialogów, które są po prostu sztuczne i drętwe, podobnie zresztą jak gra wypowiadających je aktorów i aktorek. Kuleje też prowadzenie narracji, w początkowych aktach przesadnie ślamazarnej, a jednocześnie zbyt gwałtownie poczynającej sobie z kluczowymi zwrotami akcji. O ile więc The Valley of Gwangi radzi sobie bardzo dobrze jako monster movie, o tyle zawodzi na polu czysto westernowym. Rozdźwięk pomiędzy warstwą dramaturgiczną a osadzoną w niej czystą akcją odbija się negatywnie na jakości seansu, ale mimo to bezczelna kiczowatość The Valley of Gwangi na poziomie opowieści ma swój urok. Ostatecznie przecież nie o emocje i rzetelne relacje interpersonalne tutaj chodziło – oglądając ten film, czekamy na chwytanie tyranozaura za pomocą lassa.
W ostatecznym rozrachunku wypada zatem uznać, że choć ząb czasu – z oczywistych względów – stosunkowo mocno nadgryzł dzieło powstałe pod kierownictwem słynnego Harryhausena, to wciąż broni się ono całkiem nieźle. Pięć dekad to przepaść pod względem technologicznym, ale w The Valley of Gwangi udało się twórcom osiągnąć taki poziom profesjonalizmu, żeby przestarzałość animacji nie odebrała filmowi wartości artystycznej. Pamiętajmy przy tym, że samo zaawansowanie efektów nie gwarantuje sukcesu – gdyby było inaczej, Kowbojów i obcych (2011) należałoby uznać z automatu za lepszy corssover westernu i fantastyki niż The Valley of Gwangi. A to ten drugi dużo bardziej zasługuje na uznanie i pamięć.