OSTATNI SKAUT. Najbardziej niesforny film akcji lat 90.
Cofnijmy się o dwie dekady. Jeśli gwarantem jakości filmu był poziom zjechania taśmy w kasecie video, Ostatni skaut udowodnił swoją wartość jeszcze zanim się zaczął. Moje pierwsze wspomnienie filmu Tony’ego Scotta jest bardzo wyraźne – po włożeniu wypożyczonej kasety do magnetowidu niemal natychmiast wciągnął on taśmę, co zaowocowało półgodzinnym opóźnieniem seansu, kiedy to próbowałem wraz z ojcem naprawić sytuację. On, wyrobiony fan kina sensacyjnego, widział już Ostatniego skauta niezliczoną ilość razy, zaś ja dopiero zaczynałem przygodę z tym klasycznym już tytułem (podobnie rzecz się miała z innym filmem Scotta, Prawdziwym romansem). Od tego czasu i ja zaliczyłem kilkadziesiąt spotkań z Joem Hallenbeckiem i Jimmym Dixem, niepoprawnym duetem straceńców, którzy angażując się w sprawę śmierci dziewczyny tego drugiego, chcą udowodnić samym sobie, że świat za wcześnie spisał ich na straty.
Nakręcony i wypuszczony do kin w 1991 roku film rozpoczyna się od dynamicznej czołówki, podczas której napisy wskakują na ekran z głośnym uderzeniem, sygnalizując energię nadchodzącego widowiska, a chwilę później śpiewający Bill Medley zachęca nas do oglądania meczów amerykańskiego footballu w piątkowe wieczory. Nie ma się czemu dziwić, gdyż już pierwsza sekwencja filmu zabiera nas na murawę podczas spotkania między dwiema drużynami. Ale zamiast uśmiechniętych cheerleaderek i iście festynowej atmosfery, jest deszcz, błoto i pustki na trybunach. Filmowe Los Angeles rzadko kiedy wygląda tak brzydko. Lokalny reporter podczas wywiadu z właścicielem jednej z drużyn mówi o zanikającym zainteresowaniu sportem, ale ten wyśmiewa go, jednocześnie chwaląc Billy’ego Cole’a (w tej roli Billy Blanks, gwiazda TC-2000 i Szponów orła), który gra mecz swojego życia. Prorocze słowa. W następnej akcji Cole biegnie po punkty, ale zamiast wykorzystać swoją siłę i zwinność, wyciąga pistolet i strzela między oczy rywalowi, nie przerywając nawet gry. Dwóch innych rani, zanim zatrzyma się, powie znamienne „Życie to suka” i popełni samobójstwo na oczach tysięcy widzów. Nie o takim footballu śpiewał chwilę wcześniej Medley.
Scenarzysta, Shane Black, lubi zaczynać swoje filmy w sposób mocny i bezkompromisowy. W Zabójczej broni kazał skoczyć zaćpanej i nagiej dziewczynie z wieżowca wprost na dach zaparkowanego kilkadziesiąt pięter niżej auta, a w niedawnych Nice Guys. Równych gościach inna roznegliżowana dziewoja zginęła w zaskakującym wypadku samochodowym. Pierwsza śmierć w Ostatnim skaucie jest tyleż wstrząsająca, co nieoczekiwana – ostatnie, czego spodziewamy się na meczu, to taranujący sobie drogę 9-milimetrowymi pociskami zawodnik, który następnie strzela sobie w głowę. Dlaczego do tego doszło? Tuż przed wejściem na boisko Cole otrzymuje telefon od szantażysty, każący mu wcale nie zabić się, lecz wygrać spotkanie. Presja najwyraźniej jest zbyt duża, co skłania zawodnika do drastycznej i ostatecznej decyzji opuszczenia tego łez padołu z hukiem. Tragizm tej sytuacji pozostaje z widzem już do końca seansu, nie tylko dlatego, że scena zapada w pamięć swoją gwałtownością, ale również dzięki nadaniu właściwego tonu dla reszty filmu. I choć najczęściej pamięta się go za błyskotliwie zabawne i nierzadko wulgarne wymiany zdań między głównymi bohaterami, dzieło Scotta zaskakująco nie odpuszcza w ukazaniu ich jako ludzi przegranych, zhańbionych i wyraźnie niechętnych życiu, wciąż jednak mających więcej siły niż Billy Cole.
Podobne wpisy
Trudno jednak traktować Ostatniego skauta jako egzystencjalny dramat, gdy trup ściele się gęsto, co drugie słowo to „fuck”, zaś dialog skrzy się humorem, nierzadko czarnym i bardzo cynicznym. Fabularnie prolog niewiele ma zresztą wspólnego z dalszą intrygą filmu, która obraca się wokół morderstwa pięknej tancerki (Halle Berry w przededniu swojej wielkiej kariery), nieumiejętnie chronionej przez prywatnego detektywa, Joego Hallenbecka (Bruce Willis), oraz jej chłopaka, byłego futbolistę, Jimmy’ego Dixa (Damon Wayans, czyli pamiętny major Wycisk ze Szczeniackiego wojska). Panowie niezbyt się lubią już od początku, głównie dlatego, że jeden widzi w drugim skończonego nieudacznika. Joe może i kiedyś był agentem Secret Service i ochronił własnym ciałem prezydenta, ale obecnie jest wiecznie skacowanym pechowcem, którego żona zdradza z jego najlepszym przyjacielem, trzynastoletnia córka wyklina i nazywa partaczem, a który w kieszeni nie ma nawet drobnych na fajki. Jimmy, swego czasu jeden z najlepszych zawodników w kraju, też okres świetności ma za sobą – uzależniony od narkotyków i leków, wyleciał z ligi właśnie za używki oraz hazard, zaś obecnie nie ma siły, aby pozostać wiernym swojej dziewczynie. Niecodzienny duet, który nie powinien dziwić, zwłaszcza jeśli zna się twórczość Blacka, ale chyba w żadnym jego innym scenariuszu poziom żalu i beznadziei głównych bohaterów nie osiągnął takich dołów. Zazwyczaj jeden partner wyciągał drugiego z życiowego kryzysu, bądź sytuacji bez wyjścia, będąc silnym i stałym oparciem; tu obaj wyglądają na potrzebujących pomocy i niespecjalnie skorych do udzielenia jej temu drugiemu. Matematyka uczy jednak, że dwa minusy dają plus.
Śledztwo Hallenbecka i Dixa szybko zmierza ku odkryciu planu zamordowania senatora, który stoi na przeszkodzie zalegalizowaniu hazardu w profesjonalnym futbolu. Polityk nie jest jednak strażnikiem moralności, lecz zwyczajnie życzy sobie za dużo pieniędzy od tych, którzy chcą go kupić. Szkoda, że wybitnie przegrany duet głównych bohaterów nie dostał za przeciwników kogoś ciekawszego niż spasionego właściciela klubu oraz jego sadystycznego pomagiera. Noble Willingham oraz Taylor Negron w tych rolach są solidni, ale niekoniecznie zapadający w pamięć jak demoniczny Gary Busey w Zabójczej broni, świdrujący spojrzeniem i prezentujący złowieszczy uśmiech Craig Bierko w Długim pocałunku na dobranoc czy budzący natychmiastowe poczucie zagrożenia Matt Bomer w Równych gościach. Porównania do innych filmów według tekstów Blacka niż dokonań Scotta, który przecież Ostatniego skauta wyreżyserował, są o tyle na miejscu, że ich wspólne dzieło bliższe jest przesiąkniętym słownym humorem i zderzającym wartości rodzinne (tutaj jakby w zaniku) z nihilizmem stylowi amerykańskiego scenarzysty niż równie mocnym w ukazywaniu przemocy na ekranie, lecz poważniejszym nastawieniem brytyjskiego twórcy, znanego z Top Gun, Karmazynowego przypływu czy Człowieka w ogniu.
To nie znaczy, że Black każe nam śmiać się ze wszystkiego, co powiedzą jego bohaterowie; to nie znaczy również, że Scott unika dowcipu. Ten zresztą wyraźnie bierze się z często najbardziej brutalnych, aż dochodzących do granic absurdu momentów. Kiedy bohater Willisa zostaje uderzony, grozi swojemu oprawcy, że go zabije, jeśli ten zrobi to jeszcze raz. Oczywiście pada kolejny cios, co skutkuje natychmiastowym wbiciem nosa w mózg oprycha – w takim opisie może być nic do śmiechu, lecz na ekranie przemoc służy często zabawie, o ile oczywiście nie cierpią przy tym pozytywne postaci. Innym razem Joe przystawia swojej córce odbezpieczony pistolet do głowy, tylko po to, aby Bogu ducha winny facet dał mu kluczyki do samochodu. Jest to prawdopodobnie najzabawniejsza scena w filmie, choć niepoprawna i szalenie ryzykowna, nie tylko dlatego, że dziecko jest potencjalnie (choć przecież wcale nie) w niebezpieczeństwie.