search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

O MIŁOŚCI i NIENAWIŚCI. Dwadzieścia lat po premierze MROCZNEGO WIDMA

Szymon Skowroński

19 maja 2019

REKLAMA

Czas płynie jak szalony. Już po dwunastej… pardon, już dwadzieścia lat po premierze Mrocznego widma. Na młodszej części widowni może nie robić to żadnego wrażenia, na starszej – tym bardziej. Jednak tak zwani milenialsi mogą czuć się nieco dziwnie. Otóż między pierwszymi Gwiezdnymi wojnami a Mrocznym widmem upłynęło mniej więcej tyle samo czasu, ile między Mrocznym widmem a dzisiejszym dniem. Z jednej strony wydaje się, że rok 1999 był całkiem niedawno, a z drugiej – przyszłość za dwadzieścia lat maluje się w ciemnych barwach. A Mroczne widmo, które było początkiem tak zwanej „nowej trylogii”, jest już przestarzałym filmem, który kiepsko zniósł próbę czasu.

Dobrze pamiętam dzień, w którym obejrzałem epizod I w kinie. Tym większe było moje zadowolenie, że seans nowej odsłony mojej ukochanej sagi z dzieciństwa był elementem… szkolnego planu zajęć. Nie wiem, jakim cudem, ale na Mroczne widmo poszliśmy, jak to się mówi, ze szkoły. Uzbrojony w ciastka, paluszki, Kubusia, podniecony oczekiwaniem i rozentuzjazmowany trailerami i wizerunkami młodocianego Anakina na ciastkach, paluszkach i automatach z puszkami pepsi, zasiadłem w ciemnej sali lipnowskiego kina Nawojka i czekałem na rozpoczęcie seansu. Miałem jedenaście lat, a Mroczne widmo było wtedy najlepszym filmem, jaki w życiu widziałem. Przez krótką chwilę.

Czy naprawdę spodobał mi się ten film, czy byłem po prostu zauroczony atmosferą wydarzenia, wszechobecnym merchandisingiem i po prostu „gwiezdnowojennością” – po dwudziestu latach nie jestem w stanie ocenić. Jestem za to w stanie stwierdzić z pełnym przekonaniem, że każdy kolejny seans Mrocznego widma był dla mnie coraz boleśniejszy i coraz smutniejszy. Kiedy na kasety VHS wyszedł Atak klonów (którego nie miałem okazji zobaczyć w kinie), byłem już pewien, że moja ukochana saga zmierza w kierunku, którego ja nie rozumiem, a mój entuzjazm słabł tym bardziej. Zemsta Sithów zaledwie na kilka chwil rozpaliła we mnie dawne emocje, natomiast każde kolejne ceremonialne oglądanie Gwiezdnych wojen – czy to samemu, czy w gronie bliskich – ograniczało się tylko do epizodów czwartego, piątego i szóstego.

Nowa nadzieja – choć nie od razu, bo dopiero za drugim razem – rozpaliła we mnie miłość nie tylko do filmów, ale też, ogólnie, do opowieści, wyimaginowanych światów, przygód bohaterów rzucanych w dramatyczne okoliczności, a także do kosmosu. Imperium kontratakuje i Powrót Jedi tylko tę miłość podtrzymały. Jednak dwie pierwsze części gwiezdnej sagi to przypadek dzieł, które doceniłem zarówno jako dziecko, jak i jako dorosły, ukształtowany kinoman. Co więcej – każdy kolejny seans Nowej nadziei i Imperium kontratakuje utwierdza mnie w myśleniu o tych filmach jako wspaniałych, uniwersalnych, genialnie napisanych i wyreżyserowanych opowieściach. Powrót Jedi wraz z upływem czasu utracił nieco wyjątkowości ze względu na scenariuszowe braki, ale nadal ogromnie doceniam jego dramatyczny finał z pojedynkiem na linii Luke-Vader-Imperator. Wszystkie te trzy filmy oglądam regularnie, po kolei, co kilka miesięcy.

REKLAMA