Filmy, które NIE SĄ SCIENCE FICTION, choć się nimi wydają
A wydają się takie z różnych przyczyn. Z powodu upływu czasu, który w przypadku starszych filmów SF boleśnie weryfikuje ich naukowe wizje przyszłości – zwykle się one po prostu spełniają, więc fantastyka w danym filmie nagle przestaje być fantastyką. Często to jednak widzowie, kierując się jakimś subiektywnym przekonaniem, nadają łatkę gatunkową niektórym tytułom, a potem już się tak przyjmuje, niemal bez zastanowienia, że jakaś produkcja jest SF. Przyczyniają się to tego np. kategorie na przeróżnych portalach. W końcu w przestrzeni medialnej rodzi się przyzwyczajenie nazywania chociażby Star Treka fantastyką naukową, chociaż akurat tej serii nie wybrałem do zestawienia, bo zawiera tyle elementów science fiction, że nie zaklasyfikowałbym go do innej kategorii, np. retrofuturystycznego fantasy. Może za 30 lat? Sprawa jest wciąż otwarta. Od lat jednak słyszę głosy, że zarówno Star Trek, jak i Gwiezdne wojny to cykle, którym daleko do science fiction.
Poniżej więc 10 znanych i docenionych produkcji najczęściej klasyfikowanych jako te należące do fantastyki naukowej, chociaż zaraz będę tłumaczył, dlaczego wątpię, że są to filmy science fiction z krwi i kości. Nic to jednak nie zmienia w mojej ich ocenie, a piszę to dlatego, że jak pokazał mój ostatni felieton, w którym starałem się umieścić Diunę w świecie fantasy, zmiana SF na ów podgatunek fantastyki oznacza dla znacznej większości fanów spadek jakości, uznanie ich ukochanej produkcji za gorszą. A to z kolei wynika z ich stosunku do fantasy w ogóle.
Wracając do science fiction, w tymże felietonie również pokazałem na konkretnych przykładach, czym się powinien charakteryzować film fantastyczno-naukowy. Prócz opisu wpływu osiągnięć technicznych na funkcjonowanie człowieka oraz jego otoczenie nie zapomniałem o wyrugowaniu elementów cudowności i reguł prawdopodobieństwa. Tak więc został szkielet najważniejszych cech gatunkowych, którym nie sprzyja żadna baśniowość. Światy przedstawione w filmach fantastyczno-naukowych powinny być chociaż w minimalnym stopniu weryfikowalne, a przy tym cały czas opierać się na tej refleksji, jak przyszłe zdobycze techniki, jak również rozwój społeczeństwa wpłyną na gatunkową kondycję człowieka. Często jest tak, że akurat ta analiza w filmach jest minimalizowana, a wciąż pokazywane najbardziej fantastyczne zdobycze techniki, mniej lub bardziej nierealistyczne. Takie produkcje można wziąć za SF, lecz niestety do końca nimi nie są. Są też inne mylące cechy, ale o nich za chwilę.
„Diuna”, 2021, reż. Denis Villeneuve
Po szczegóły zapraszam do mojego felietonu pt. Czerwie to smoki, tyle że nie gadają po ludzku. Opisałem tam cechy charakterystyczne dla Diuny, które klasyfikują ją jako fantasy, ale mój redakcyjny kolega Jakub Piwoński podpowiedział mi jeszcze jedną ważną cechę, której aż tak jasno nie wyłuszczyłem – schemat drogi bohatera – jakże emblematyczna cecha dla heroicznego fantasy. Heroiczność Paula Atrydy widać może nawet lepiej, jeśli spojrzymy na jego losy z perspektywy Diuny i Mesjasza Diuny. Najpierw niepewność wyboru drogi, potem szkolenie, potem zapaść i próba ułożenia sobie życia na nowo, próba, nowa droga, pełen rozwój i szansa na wygraną, wreszcie władza i jej kontrowersyjne wykorzystanie, a następnie z tego pułapu herosa spadek do rangi eksterminatora całych narodów, wreszcie pogodzenie ze stratą, wyrzuty sumienia, ukaranie siebie i odejście. Paraboliczne losy głównego bohatera, których przykłady znajdziemy w kinie fantasy, nie zaś science fiction. A poza tym w Diunie rezygnacja z technologii i przenikająca rzeczywistość magia umysłu.
Saga „Gwiezdne wojny”
Pamiętam, jak wielokrotnie zostałem zrugany przez znawców tematu, gdy ośmieliłem się nazwać Gwiezdne wojny science fiction. Było to lata temu i z biegiem czasu uświadomiłem sobie, że jest nas więcej – czyli takich, którzy niekoniecznie klasyfikują Star Wars jako science fiction, lecz nie rozumieją, że saga George’a Lucasa wymyka się klasycznej definicji fantastyki (przytaczałem ją na samym początku tekstu), którą najczęściej przyjmuje się w klasyfikowaniu filmów. Gwiezdne wojny nie są science fiction, chociaż się mogą nim wydawać. Zawierają jednak rozliczne elementy SF, w liczbie większej nawet niż Diuna, ale to Diuna jest powszechnie klasyfikowana jako SF, a nie Gwiezdne wojny. Rozumiecie więc już, dlaczego saga ta znalazła się w tym zestawieniu? Bo to gatunkowy paradoks, nie tylko obiektywnie, lecz również subiektywnie. Świat Gwiezdnych wojen nie mógłby zaistnieć, gdyby nie technologiczna futurologia, mająca wpływ, jak to chciał w definicji science fiction Asimov, na życie człowieka. Coś na ten temat miałby do powiedzenia Han Solo zamrożony w karbonicie. Każdy to może zobaczyć. Rzeczywistość SW ma urządzenia i technologie typowo z przyszłości, nieważne, że otacza je moc, nieważne, że linia czasowa sagi nie ma nic wspólnego z naszymi stuleciami i tysiącleciami. Technologia w GW to czyste science fiction, które nadaje historii rytm wespół z mocą. Zgadzam się, że opowieść jest magiczna, dosłownie, a walki na miecze wspierane użyciem mocy są żywcem wyjęte z filmów fantasy, ale to w niczym nie zmienia obecności technologii, nie ruguje miecza świetlnego, droidów, hipernapędu, superkomputerów. Tego wszystkiego nie ma w Diunie. Gwiezdne wojny funkcjonują w uniwersum science fiction. Kiedyś, pewien bardzo mądry autor fantastyki naukowej, Kurt Vonnegut stwierdził, że fani SF mają pewną problematyczną cechę, która sprawia, że gatunek ten jest wyśmiewany w środowisku literatów – otóż fani SF uwielbiają nie spać całymi nocami i kłócić się, co to w ogóle jest to science fiction, jakby sami tego nie byli pewni.
„Stalker”, 1979, reż. Andriej Tarkowski
Sama podróż do Zony nie wystarczy, bo celem jest to, co znajduje się w tajemniczej komnacie, a tam nie znajdziemy żadnej naukowej, zgodnej z zasadami prawdopodobieństwa, teorii. Sens Stalkera jest zupełnie inny, metafizyczny. Zdekodować może go każdy na swój sposób, lecz najlepiej, żeby był to Słowianin znający praktykę życia pod sowieckim butem. Daleko jest więc filmowi do definicyjnego SF, chociaż temat wojny, bomby, promieniowania, podróży przez zniszczony świat może wzbudzać skojarzenia z tematyką SF. Fantastyka bardzo często wykorzystuje motyw świata po jakiejś apokalipsie, spowodowanej albo bronią masowego rażenia, albo działaniem obcej cywilizacji, albo sztucznej inteligencji. W Stalkerze te motywy jednak zostały pozostawione na uboczu – stworzyły w ograniczonym sensie klimat, przestrzeń do działania dla przewodnika wszystkich tych, którzy chcą uciec od totalitarnej cywilizacji. Do Stalkera pasuje dramat psychologiczny i postapokaliptyczny.
„Jądro Ziemi”, 2003, reż. Jon Amiel
Przypominam więc, że kino science fiction powinno się kierować zasadą naukowego prawdopodobieństwa. Jeśli jest inaczej, to jest to fantasy, może nie z mieczem i magią, lecz jednakowo bajkowe. A więc niech krótkie streszczenie posłuży za dowód nieprawdopodobieństwa tej historii. Jądro Ziemi przestaje się obracać i wytrąca z równowagi oś magnetyczną planety, co prowadzi do licznych katastrof na całym świecie. Jeśli więc ludzie nie znajdą sposobu na ponowne wprawienie w ruch jądra, planetę zniszczy śmiercionośne promieniowanie słoneczne. Powstaje więc projekt budowy statku, który dowierci się do jądra i serią wybuchów nuklearnych spowoduje, że znów zacznie się ono obracać. Absurdalny pomysł, w którym brak jakiejkolwiek logiki. Nurtuje mnie jednak inne pytanie. Co ma wspólnego jądro Ziemi z promieniowaniem słonecznym? Większość promieniowania mikrofalowego ze Słońca dociera do atmosfery ziemskiej jako światło. W pewnym sensie wiatr słoneczny potrafi oddziaływać na magnetosferę poprzez wyrzucanie strumieni fotonów, ale… tu chodzi o zatrzymane jądro. No chyba że ma się na myśli zupełną utratę właściwości magnetycznych przez naszą planetę. Wtedy stracilibyśmy atmosferę, która izoluje nas od nadmiarowego promieniowania z kosmosu, w tym tego ze Słońca. Brzmi to jednak tak nieprawdopodobnie, że nie da się traktować Jądra Ziemi, jako jakkolwiek realistycznego czy probabilistycznego filmu SF. To raczej technologiczne fantasy.
„Pojutrze”, 2004, reż. Roland Emmerich
Kino science fiction nieraz ma pretensje do snucia opowieści, co z nami będzie w przyszłości, tyle że jeśli ma się mieścić w ramach gatunku, a traktuję go w tym zestawieniu jednak bardziej niż mniej ściśle, to musi ta koncepcja przyszłości mieć jakiś sens. W Pojutrze postawiono raczej na element cudowności, nawet nie na statystycznej możliwości. Fantastyczna i nierealna jest koncepcja wiru w atmosferze, który tworzy w nim dziurę i ściąga na powierzchnię planety mrożące w sekundy powietrze z wyższych partii bliższej przestrzeni kosmicznej. Nawet gdyby tak się stało, to nierealne wydaje się przetrwanie ludzi w tej sławnej bibliotece. Mrozu nic by nie powstrzymało. Katastrofizm, nieźle podany, przesłonił naukowość, a już na pewno refleksję na temat wpływu technologii na naszą przyszłość. Pojutrze może się wydawać kinem SF, bo prezentuje nam konkretną wizję przyszłości. Na zasadzie trochę skrótu myślowego, takie filmy z automatu trafiają do worka z fantastyką naukową.
„Prey”, 2022, reż. Dan Trachtenberg
No i nastąpił regres w stosunku do Predatora Johna McTiernana. Długo szukałem jakiejś naukowej teorii, która zostałaby przekazana w filmie i przeanalizowana pod kątem jej wpływu na życie człowieka, ale niczego takiego nie znalazłem. Prey to zatem film akcji z niewielkimi nawiązaniami do SF. Nic więcej. Akcja filmu rozpoczyna się we wrześniu 1719 roku na Wielkich Równinach. Młoda, niedoświadczona bojowo członkini plemienia Komanczów podczas ćwiczeń w lesie dostrzega na niebie znak: statek Predatora i interpretuje go jako symbol swojej zbliżającej się inicjacji – czyste fantasy, nawiązujące nie tylko do animistycznej magii, ale i eposu heroicznego wojownika. Owa próba bohaterki ma polegać na walce z drapieżnikiem, który jest o wiele silniejszy, a w sensie bardziej ogólnym – na przetrwaniu w niesprzyjających warunkach. Walka Naru jest więc osią fabuły, a Predator bezrozumnym narzędziem do awansu społecznego. I tak niebezpieczny wojownik z kosmosu, reprezentujący zaawansowaną technologicznie cywilizację, został sprowadzony do kogoś w rodzaju przerośniętej pumy w hierarchii łowieckiej Komanczów. Przyznać trzeba, że jest to bardzo dobrze uzbrojona puma w porównaniu z Komanczami, którzy wciąż używają narzędzi z kamienia. Te kilkaset lat cofnięcia się w rozwoju technologii Predatora w stosunku do produkcji McTiernana odcisnęło na nim piętno. Jest mniej doskonały. Bardziej analogowy, a tym samym mniej fantastyczno-naukowy.
„Plan 9 z kosmosu”, 1959, reż. Edward D. Wood Jr.
Mam nadzieję, że widzowie zdają sobie sprawę z przynależności gatunkowej tej produkcji, niemniej portale o filmach, nie wiedzieć czemu, są głuche na argumenty, a przy Planie 9 z kosmosu wciąż figuruje m.in. kategoria SF. I niektórym, zwłaszcza młodszym widzom, jeśli już w ogóle trafią na ten film, może się wydawać, że skoro kosmos, obcy, to już jest science fiction. Otóż nie. No przecież są w fabule wampiry. Czy słyszeliście o jakimś wysokiej klasy gatunkowym filmie SF z nimi w rolach głównych? Nawet jak na swoje raczkujące w fantastyce czasy nie jest to dobrze zrobiony tytuł. Wytknąć można mu zbyt dużo ujęć zrobionych w studio, ale nawet to było zrobione bez wyczucia detali. Sceneria w studio powinna być lepiej zaprojektowana, a chociażby groby zrobione z lepszych materiałów, a nie sklejki obitej jakąś malowaną tekturą. Nie przemyślano również wnętrza statków kosmicznych, które wyglądają jak piwnica z siedzibą osiedlowych krótkofalowców, wyczekujących atomowego końca świata, gdzie średnia wieku to minimum 70 lat, a nie technologię zaawansowanej cywilizacji. Szwankuje także montaż – w jedne scenie na rzeczonym cmentarzu ginie policjant, w kolejnej już go na tym cmentarzu chowają. To kuriozalny skrót fabularny bez żadnego ładu.
„Dredd”, 2012, reż. Pete Travis
Dredd, przynajmniej ten z 2022 roku, to ekspiacyjna i eksploatacyjna droga bohatera bez pretensji do jakiejkolwiek gatunkowej fantastyki. W tej odsłonie Dredd nareszcie nie jest pulpową postacią z komiksu, a staje się przeciwnikiem, którego osobowość i postawa może być zapamiętana przez starszych widzów, rozkochanym w twardym kinie sensacyjnym, a nie cukierkowych SF z elementami fantasy. Z dawnego Dredda więc prawie nic nie zostało. Zmieniono fabułę – a właściwie ją mocno ograniczono do siermiężnej walki o przetrwanie głównego bohatera połączonej z masową likwidacją przeciwników. Dredd jest więc teraz kinem eksploatacji. Mam również nadzieję, że kolejna odsłona serii będzie równie mięsista.
„Barbarella”, 1968, reż. Roger Vadim
Nazwałbym ten film raczej retrofuturystyczną erotyczną utopią lub sex space operą. Wszystko to podgatunki nieźle campowe i eksperymentalne. Dzisiaj raczej się nie przyjęły. Kosmos, lasery, podróże to wszystko w fantastycznym świecie Barbarelli może być jednak wzięte za SF. Podstawowe założenia gatunku jednak nie są tu spełnione. Produkcja zbyt skupia się na przygodach emocjonalnych głównej bohaterki, a reszta jest sztafażem, żeby jej świat był jeszcze dziwniejszy i bardziej barwny. Wnikliwy odbiorca dostrzeże w głównej bohaterce bohatera heroicznego, którego droga skazana jest na porażkę, co zręcznie zostało zakryte komedią. Poszukiwanie własnej seksualności przez kobietę wciąż jest podróżą iście fantastyczną, a właściwie fantasy w kinie, ale nie jest to fantastyka naukowa, lecz komediodramat psychologiczny.
„Flash Gordon”, 1980, reż. Mike Hodges
Tysiące barw, refleksów, pończoszniczych zmiękczeń, ręcznie malowanych teł. Pamiętam doskonale moje pierwsze wrażenia z seansu, który jednak zawsze był dla mnie filmem przygodowym i pulpowym, jak komiks, bez żadnych pretensji do wytyczania kursu dla całej ludzkości za setki lat. A takie prawo rości sobie tzw. prawdziwe science fiction. Po latach jednak, gdy moja wyobraźnia nieco dojrzała (nie twierdzę, że jakoś kolosalnie), ów blichtr lat 80. zmętniał i wyblakł, natomiast wciąż została historia, plastyczna, pobudzająca myśli, wielowątkowa, na pewno godna odświeżenia w zupełnie innych stylistycznie ramach, może właśnie o wiele mocniej tkwiących w SF? Wiem, że miłośnicy produkcji powiedzą: Ale jak powtórzyć coś tak kultowego, z takimi aktorami, z muzyką Queen? Również sobie tego nie wyobrażam.