Dyktator
Sacha Baron Cohen nie zwykł oszczędzać nikogo. Ani jako Ali G, gdy kpił ze wszystkiego (bo grał głupka i było mu wolno), ani jako Borat, gdy ośmieszał Jankesów (bo grał podobnego ciemniaka, tyle że z Kazachstanu), ani jako Bruno, gdy ośmieszał fobie, nie tylko homo (bo grał przykładnego pedała). Za cel obrał sobie stereotypy, media, kulturowe idiotyzmy – używając ich dwojako: jako miecza do ścinania łba głupocie i jednocześnie zbroi, aby skutecznie bronić się przed atakiem owej głupoty. Potyczki SBC były tak samo błyskotliwe, inteligentne i niepowtarzalne, jak ryzykowne, chamowate i imbecylne. Jeśli ktoś mówi, że śmieszne, to powinien dodać, że równie bulwersujące.
„Dyktator” jedzie tym samym torem. Może nie tak błyskotliwie kpiąc z satrapy, jak Charlie Chaplin w genialnym „Dyktatorze”, ale wyszydzając wszechwładzę w swój sposób, mocno cohenowaty, ofensywny, szokujący i zwyczajnie durny. Nie wiem, jak to Cohen robi, ale kilka dni po seansie wciąż pozostaję w niewygodnym rozkroku między zachwytem, a poczuciem żenady. Ale po kolei.
Przede wszystkim tym razem zaskakuje forma. Jasne, widziałem zwiastun, więc musiałem wiedzieć, z czym mam do czynienia. Ale wierzcie mi, inaczej się te wygłupy ogląda. Zamiast paradokumentu, czyli inscenizowanych scen między przebranym Cohenem, a prawdziwymi ludźmi (politycy, dziennikarze, zwykli obywatele) – mamy fabułę. Jest scenariusz, są dekoracje, efekty specjalne, prawdziwi aktorzy (Ben Kingsley, John C. Reilly, Anna Faris). Tym razem mocno odczuwalny jest dystans między tym, co realne, a tym co jest parodią. Bo parodia, choć zrobiona świetnie, nie wchodzi tym razem tak bezczelnie, z zabrudzonymi buciorami, do bezpiecznej rzeczywistości jaką znamy – a potyczki Borata/Bruno z nieświadomymi zgrywy ludźmi były creme de la creme filmów. Pod względem formy „Dyktator” jest zdecydowanie bliższy kinowej wersji przygód „Alego G” – dla jednych to zaleta (bo gangsta w parlamencie to świetna komedia), dla innych pewnie wada, w jakimś sensie rozczarowująca.
Bo właśnie – to normalny film. Parodia życia dyktatora z fikcyjnego kraju Wadija. Aladeen jest kimś na kształt Kaddafiego i Saddama Husseina z domieszką sułtańskiej fantazji. Prowadzi krwawe rządy niczym Pol Pot, wielbi Kim Dzong Ila (i jego syna, Una) i krytykuje Ahmedinażada za zbytni liberalizm. Jest oddanym miłośnikiem dyktatury, tortur i zboczeń. Nienawidzi Żydów i Izraela, wszyscy ciemni z brodą kojarzą mu się z Arabami (bo on nie jest Arabem!), ma w głębokim poważaniu Amerykę i świat cały. Tak wykreowana kraina Aladeena budzi wyłącznie zachwyt – to wyborna parodia w czystej formie i jako taka jest spotykana na ekranach niezwykle rzadko (było coś wartego uwagi w tym stuleciu? Nie sądzę) . Cohen znakomicie buduje swój charakter na bazie wyraźnych konotacji z rzeczywistością polityczną i jednocześnie na tanim, prostackim dowcipie (analogie do seksu oczywiście, z owcami włącznie), który zwyczajnie powoduje mocniejszą pracę przepony.
Nie unika także dowcipu ostrego, na krawędzi dobrego smaku. Igra ze świętością w postaci jankeskiej traumy po atakach 11 września. Bawi się pedofilią z 12-letnimi chłopcami. Dzieci traktuje z kopa. Głosi uwielbienie gwałtu. Oczywiście kontrowersja płynąca z ust fikcyjnej postaci nie boli tak bardzo, jak odważne deklaracje puszczane w przestrzeni publicznej przez żywych ludzi (dlatego „prawie żywi” Borat czy Bruno szokowali bardziej, szczególnie swoich rozmówców). Cohen zawsze grał na nosie politycznej poprawności – choćby z powodu swego żydostwa, które pozwalało mu opowiadać dowcipy o Żydach – i jest to immanentna cecha kina przez niego firmowanego. To podobny ton, w jakim swe deklaracje wygłasza Cartman z SouthParku i podobna siła rażenia – przynajmniej pod względem refleksji – jak ostry humor Gearge’a Carlina. Sam Cohen jest wyborny w roli władcy Wadiji i nie widzę powodu, dla którego nie mógłby zdobyć za tę rolę choćby nominacji do Oscara. Bo co, bo komediowa? Właśnie dlatego. Akcent, gestykulacja, całościowe wejście w rolę – despota idealny i jako taki z pewnością wbije się w pamięć zbiorową jak ten prostaczek Borat, a jednocześnie potencjał roli aktorskiej jest nie mniejszy od ról dramatycznych, które są zazwyczaj wyróżniane.
Żeby nie było zbyt różowo – na pozytywnym obrazku pojawiają się liczne przebarwienia. Gdyby całą historię komediową sprowadzić do gatunku, który ją skutecznie dookreśla, byłby to filmowy romantyzm. Niestety, „Dyktator” to też komedia romantyczna – co prawda w swoim stylu, z dominującą rolą Cohena-tyrana, ale jednak napisana tak pretekstowo, z takim niechlujstwem, że aż oczy bolą. Rozumiem, że musi być jakiś punkt zaczepienia, jakiś osobisty punkt zwrotny, który zbuduje odpowiednie napięcie, da wytchnienie, doda do fabuły odrobinę świeżego powietrza z innej bajki… Ale litości. Miłość wciśnięto na siłę i bez pomysłu, ot tak, bo dobrze robi. Anna Faris, choć urocza, to aktorka mierna od zawsze, a jej potencjał, choć olbrzymi – ekologiczna feministka – nie został zamieniony na coś, czego można by się od Cohena spodziewać . Ani słowa o ekoterroryzmie, o feminazizmie też ani mru mru, o jankeskich hipsterach cicho sza. Tutaj byłem trochę rozczarowany, bo po Cohenie mógłbym się spodziewać ostrzejszej jazdy po społecznych trendach i wyuzdaniach, które teoretycznie reprezentuje Anna Faris, a w zamian dostaję romantyczną kolację z tanimi gagami, chwilowy kryzys przełamany miłosnym wzdychaniem i dobrotliwy pocałunek na koniec.
Jest to zgrzyt? Niestety tak. Podobnie jak ogólnie dość banalny wydźwięk całości, który skupia się przede wszystkim na świetnym parodiowaniu z mniejszą ilością satyry podgryzającej popkulturę. Jest świetna końcówka – przemowa Aladeena – w której w przewrotny sposób wytknięto wszystkie istniejące zalety dyktatury i aż chciało się bić brawo tyranowi. Ale to w sumie tyle. „Dyktator” jest dość błahy po prostu. Miłośnicy złego smaku znajdą jednak coś dla siebie, wiele osób porotfluje nawet ignorując polityczne konteksty, jednak siła uderzenia jest na pewno mniejsza niż w przypadku „Borata” i „Bruno”, a całość nie tak spójna, jak w swej głupkowatości „Ali G”. Czy to wina formy? W moim odczuciu na pewno.
Nie tak ostry, jakby mógł być i nie tak inspirujący do refleksji, jakim chciałby być. Fajna komedia. Ot i tyle.
Na marginesie: „Dyktatora” widziałem w samym środku afery, która narosła wokół Wojewódzkiego, Figurskiego i Ukrainek. Abstrahując już od samego poziomu żartu (niskiego) i jego znaczenia (to jednak nie radio w Rwandzie, a słuchacze to nie Hutu i Tutsi), to jednak żart to był, bo WF w Esce Rock to żartobliwa audycja, z głównie sztampowym żartem, tylko chwilami błyskotliwym. Kto słucha, ten wie, w czym rzecz i o co facetom chodziło, co mieli na myśli, co i kogo odgrywali (jak codziennie zresztą). Odezwała się jednak świętojebliwość narodu polskiego, która szukała od dawna swej pierwszej rytualnej ofiary na polu politycznej poprawności. Niestety Polacy – w przeciwieństwie do choćby Anglosasów, którzy np. Cohena uwielbiają – nie potrafią śmiać się z własnych słabości, porażek, uprzedzeń. Nie potrafią brać w nawias konwencji własnego ego, choć wydawało się, że już, już witaliśmy się ze światem humoru absurdalnego, na granicy dobrego smaku, niezrozumiałego dla tych, którzy oglądają filmy używając rozumu wyłącznie na pełnej baterii.
A jaki ma to związek z Cohenem? Otóż taki, że W i F odgrywali role, tak samo jak Cohen odgrywa swoje. Na celowniku mają podobne wartości – podstawowe skojarzenia, społeczne klisze, wstydliwe stereotypy. I robią z nich jaja – czasem z klasą, czasem bez klasy. Całe szczęście Sacha Baron Cohen nie żyje i nie rozśmiesza w Polsce, bo niechybnie naraziłby się na ban w towarzystwie irytującego jazgotu mediów.