NICOLAS CAGE – osobowość (nie)utracona. Biografia aktora.
Dlatego wydawało mi się właściwe, abym stworzył postać opierającą się na magii, a nie nabojach, a Jon, jeśli uważnie przyjrzycie się jego karierze, zawsze robił pozytywne filmy, które nie zawierały drastycznej przemocy czy strzelanin, a z taka wizją nie jest łatwo w Hollywood.
Rzeczywiście – Jon Turteltaub należy do reżyserów robiących takie fajne, nieszkodliwe kino w Hollywood. Nakręcił „Ja Cię kocham, a Ty śpisz”, „Fenomen”, a całkiem niedawno geriatryczne „Last Vegas”. Przede wszystkim jednak stał za dwiema częściami „Skarbu narodów”, które zarówno w jego, jak i Nicolasa karierze były najbardziej dochodowymi produkcjami. Nie dziwi zatem, że gdy Disney zapragnął wypuścić film nawiązujący do magii rodem z merlinowskich legend, z propozycją wyszedł do złotonośnego duetu, tym bardziej, że producentem „Ucznia czarnoksiężnika” był oczywiście Jerry Bruckheimer. Tym razem jednak Nicolas nie wystąpił w roli głównej, ale wcielił się w czarnoksiężnika Baltazara, który ma wyszkolić Jaya Baruchela na następcę wielkiego Merlina. Motyw Wybrańca rodem z „Matriksa”, ubrany w jaskrawe kolory, bogate efekty specjalne i głupiutkie dialogi, nie stał się jednak takim hitem, jak oczekiwaliby twórcy. Odziany niczym kloszard z Central Parku Cage sypie z rękawa złotymi myślami i czerstwymi żartami, ale mimo wszystko sprawdza się w spłyconym familijnym fantasy jako dobroduszny i bezinteresowny obrońca Wszechświata. Zagrać wielkiego czarnoksiężnika? Wykonano.
Musiałem być po prostu w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. Tak naprawdę zawsze chciałem zrobić film o tym okresie. Gdy miałem 5 lat, mój ojciec zbudował dla mnie drewniany zamek w ogrodzie, w którym przesiadywałem całymi dniami, wyobrażając sobie swoje heroiczne wyczyny.
Świat magii i heroicznych wyczynów musi rzeczywiście mocno interesować Nicolasa, gdyż zaraz po występie w disneyowskiej produkcji pojawił się w kostiumowym „Polowaniu na czarownice” starego znajomego Dominica Seny. Reżyser znany dotąd z jak najbardziej współczesnych dokonań stanął tym razem za kamerą przedsięwzięcia osadzonego w średniowieczu. Oto Behmen von Bleibruck (godność równie komiczna, jak cała historia), powracający z wypraw krzyżowych banita, zgłasza się wraz ze swym kompanem Felsonem do eskortowania transportu z czarownicą, którą obwinia się za wywołanie epidemii dżumy. Nicolas jako Behmen ma oczywiście pewne wątpliwości natury moralnej i to one właśnie stają się sprawcami obecnej w filmie Seny dramaturgii. Jak można przewidzieć, podczas niebezpiecznej podróży członkowie grupy eskortującej będą ginąć w niewyjaśnionych okolicznościach, co wywoła jeszcze więcej zafrasowanych min na twarzy Cage’a. „Polowanie na czarownice” swą jakością zbliża się niebezpiecznie do niesławnego „Kultu” i nie pomaga nawet wykonana jakby naprędce scenografia i kostiumy z epoki. Rozpoczyna także bardzo pracowity i zróżnicowany gatunkowo, ale wyrównany pod względem (niskiego) poziomu prezentowanych dzieł rok 2011 w karierze dobiegającego do pięćdziesiątki Nicolasa.
Ten film ma tak wiele różnych twarzy – jest filmem o samochodach, ale też filmem akcji w stylu starych tytułów z Charlesem Bronsonem, ale ma też wątek nadprzyrodzony, a w dodatku jest w 3D, dlatego nie przypomina niczego, co wcześnie robiłem czy nawet widziałem.
Myślę, że ś.p. pan Bronson przewracał się w grobie, gdy słyszał Cage’a porównującego „Piekielną zemstę” do jego klasycznych filmów vendetty. W jednym Nic miał jednak rację – obraz Patricka Lussiera nie przypomina niczego, co zostało opisane wcześniej. To już nawet nie jest kino klasy B, kampu czy exploitation – to jest próba zawarcia w niespełna dwugodzinnej fabule wszystkiego, co ma do zaoferowania kino. Jest tu szukający zemsty bohater, jest niesamowicie ponętna piękność, jest wątek rodzinny, Szatan, opętany złem przeciwnik, pościgi samochodowe, strzelaniny, seks i alkohol. No i jest 100% Cage’a w Cage’u, czyli kiczowata i groteskowa brawura, objawiająca się patetycznymi gestami i mającymi mrozić krew w żyłach dialogami. Kulminacja cage’owości następuje dość wcześnie w najbardziej niewiarygodnej scenie seksu/strzelaninie w historii kina, kiedy ubrany od stóp do głów Nic, nie wypuszczając z ust cygara i popijając whisky, doprowadza do orgazmu wątpliwej urody panienkę z podrzędnego baru, w tzw. międzyczasie wpakowując cały magazynek w zastęp bezmózgich drabów próbujących pozbawić go życia. Dla tej jednej sceny (i dla niesamowitej Amber Heard) warto obejrzeć film, który jest tak zły, że aż świetny.
Przechodził przez scenariusz wiele razy, był bardzo dokładny i dogłębnie analizował każdy szczegół. Często pytał mnie: „Jak to widzisz?”, “Co myślisz o tym?” Rzadko zdarza się, by ktoś był tak bezpośredni.
Zemsta stała się leitmotivem roku 2011 w filmografii Nicolasa, jako że w kolejnej propozycji z tego roku także pragnął poznać słodki smak vendetty. W cytowanej wyżej wypowiedzi Cage odniósł się do współpracy z Guyem Pearcem na planie „Boga zemsty” (fatalne tłumaczenie, ale najlepiej pasujące „Szukając sprawiedliwości” zostało w 1991 r. zajęte przez Stevena Seagala), w którym Nic jest tym, który zemsty poszukuje, zaś Pearce tym, który mu ją umożliwia. Całkiem niezła intryga, w której tajemnicza grupa mścicieli pomaga ofiarom zbrodni wymierzyć sprawiedliwość, zaskoczyła mnie, choć jej rozwiązanie – o tyle przewidywalne, co konieczne dla szerokiego odbioru – trochę zawodzi, gdyż nie trzyma poziomu całości. Niemniej jednak to dość przyzwoity thriller, w którym Nicolas powraca do stonowanych, bardziej szablonowych ról, a który ma zdecydowanie więcej wspólnego z serią „Życzenie śmierci” z Bronsonem niż „Piekielna zemsta.”
Przeżyłem ten koszmar, należę do ludzi, którzy doświadczyli włamania do własnego domu.
Nieczęsto zdarza się, aby aktor wybrany do danej roli dzielił doświadczenia z postacią, w którą się wciela. Dla Nicolasa praca na planie „Anatomii strachu” musiała być intensywnym przeżyciem, które wywołało nieprzyjemne wspomnienia związane z włamaniem do jego domu w Orange County. Trudno jednak porównywać wtargnięcie niezrównoważonego mężczyzny z napadem zorganizowanym przez grupę uzbrojonych przestępców. To właśnie spotyka rodzinę Millerów w filmie Joela Schumachera, z którym Nic współpracował poprzednio 12 lat wcześniej na planie „8 mm”. Przyznam, że pomimo wcześniejszych wybryków Cage’a miałem dość duże oczekiwania wobec tego obrazu, ponieważ:
po pierwsze: gra w nim Nicolas,
po drugie: gra w nim Nicole Kidman,
po trzecie: gra w nim Ben Mendelsohn, które talentu jestem fanem odkąd obejrzałem „Królestwo zwierząt”,
po czwarte: Schumacher to solidny rzemieślnik.
Czy się rozczarowałem? Raczej nie, ale nie mogę też napisać, że właśnie tego oczekiwałem. Nie ma chemii w parze Nic&Nic, a grupa bandytów trochę za bardzo przypomina mi włamywaczy z „Azylu” Finchera. „Anatomia strachu” to jednak całkiem solidne kino i aż dziw, że po 10 dniach wyświetlania, kiedy film zarobił 24 miliony dolarów, został zdjęty z ekranów i już nieco ponad tydzień później trafił na DVD. Bardzo dziwna historia.
I pomyślałem “Dlaczego Ghost Rider nie miałby się tak poruszać, w ten hipnotyczny, rytmiczny sposób?” Potem przypomniałem sobie wideoklip Trenta Reznora, w którym obraca się i lewituje, i pomyślałem „Zróbmy tak, by Ghost Rider lewitował i obracał się w powietrzu.”
Czy naprawdę nie było nikogo, kto wytłumaczyłby Nicolasowi, że wideoklip do „Closer” Nine Inch Nails i duża produkcja kinowa to jednak nie to samo? Że to, co sprawdza się w kilkuminutowym, artystycznym nagraniu, może nie zadziałać jako element większej fabuły? Cóż, najwyraźniej nie, a duet Neveldine/Taylor, stojący za niedorzeczną dylogią „Adrenaliny” i fatalnym „Gamerem”, przyklasnął pomysłowi gwiazdora. Efekt jest iście groteskowy, a Ghost Rider, który jeszcze w pierwszej części był choć odrobinę przerażający, tym razem tylko śmieszy. Ponownie staje naprzeciw sił ciemności, który wywołują tylko nieodpartą chęć ziewania, a obdarzony potężnym głosem Idris Elba wydaje się zupełnie nie na miejscu jako pomagier Johnny’ego Blaze’a. W kontynuacji przygód Płonącej Czachy budżet został obcięty o niemal połowę, co odbiło się oczywiście na jakości efektów specjalnych. Dzięki temu nie ma jednak wątpliwości, że „Ghost Rider 2”, w przeciwieństwie do swego poprzednika, nakręcony został z dużym przymrużeniem oka. Na szczęście dla widzów, Nicolas nie przejawia już chęci do kontynuowania komiksowej serii.
Przystałbym na niemal każdą propozycję Simona Westa, ponieważ jest jednym z najlepszych reżyserów, z którymi współpracowałem, a “Con Air” było dla mnie wspaniałym doświadczeniem.
Obserwując Liama Neesona odbijającego córkę z rąk porywaczy w dwóch częściach „Uprowadzonej”, Nicolas musiał myśleć „To mogłem być ja.” Dlatego pewnie nie wahał się ani chwili, gdy Simon West i David Guggenheim zaprosili go do zagrania głównej roli w „12 godzinach”, w wielu aspektach przypominających niezwykle popularne filmy z Brytyjczykiem w roli głównej. Minimalna dystrybucja i mniejszy budżet filmu Westa nie pozwoliły mu jednak na konkurowanie z wynikami „Uprowadzonej” – dość powiedzieć, że w Stanach „12 godzin” zadebiutowało w… 141 kinach, podczas gdy pierwszą część dylogii z Neesonem można było obejrzeć w 3184 instytucjach kinowych. Drugie wspólne przedsięwzięcie Westa i Cage’a to jednak całkiem przyzwoite kino akcji, skonstruowane z wykorzystaniem wszelkich powszechnie znanych rozwiązań fabularnych i z pełną premedytacją pozbawione jakiejkolwiek innowacyjności. W obsadzie znaleźli się także Danny Huston i Malin Akerman, choć zdecydowana większość pojawiających się w „12 godzinach” twarzy jest zupełnie anonimowa. Trudno zatem powiedzieć czym, jeśli nie oryginalną historią ani gwiazdorską obsadą, twórcy chcieli przyciągnąć widzów do kin. Nigdy nie przestanie mnie dziwić to, że wciąż znajdują się w Hollywood producenci, którzy są gotowi ryzykować i przeznaczać pieniądze na takie przedsięwzięcia…
To była dla mnie okazja do przypomnienia ludziom, że w mojej palecie kolorów jest też coś innego niż abstrakcyjno-operowo-surrealistyczne występy w stylu nouveau shamanic.
Chłodny jak powietrze na Alasce występ Nicolasa jest w „The Frozen Ground” miłą niespodzianką, choć w przyszłości zalecałbym mu bardziej uważną weryfikację dialogów, w których bierze udział w filmie. Rycerski, wypowiadający wszystkie najpiękniejsze frazesy sierżant Jack Halcombe z policji stanowej w najzimniejszym stanie USA na początku lat 80-tych ubiegłego wieku rozwiązuje zagadkę gwałconych i mordowanych dziewcząt. Ohydny proceder trwa już od kilkunastu lat, a wszystkie tropy prowadzą do Boba Hansena (John Cusack), niestabilnego psychicznie lokalnego myśliwego. Wciąż brakuje jednak twardych dowodów i to właśnie Nic planuje zamknąć tę sprawę, zanim razem z żoną i córką opuści mroźne Anchorage. Dzięki zeznaniom nieletniej prostytutki Cindy (Vanessa Hudgens) pojawia się szansa na doprowadzenie sprawy do końca. „The Frozen Ground” to historia z pogranicza kryminału i thrillera, choć nie znajdziemy tu intrygującej zagadki – sprawca znany jest niemal od początku, zaś jedyną niewiadomą jest to, czy Nicolasowi uda się dowieść jego winy. Gwoli ścisłości – zastanawiać się mogą jedynie widzowie nieświadomi, gdyż prawdziwi fani Cage wiedzą doskonale, że gdy ten za coś się bierze, robi to doskonale. W pamięć zapadają przede wszystkim pięknie sfotografowana Alaska, przekonujące szaleństwo Cusacka i aktorska indolencja Hudgens.
Myślę, że zrobiliśmy z Davidem jeden z najmroczniejszych dramatów, które pojawią się w przyszłym roku.
To jak na razie jedyna wypowiedź Nicolasa, której nie możemy jeszcze zweryfikować. Mający premierę na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji „Joe” Davida Gordona Greena baśń o robotniczym południu Stanów uznany został za powrót Cage’a do formy znanej jeszcze z „Zostawić Las Vegas” czy choćby „Złego porucznika”. Bardzo surowy w formie dramat oparty na powieści Larry’ego Browna wydaje się być dziełem kompletnym i zupełnie odmiennym od komedii pokroju „Boskiego chilloutu” czy „Waszej wysokości”, z których do tej pory głównie znany był Green. Rodzimi dystrybutorzy kinowi jak na razie nie wyrazili zainteresowania tym dziełem, przez co polscy widzowie – chcąc obejrzeć Nica w dobrej formie – będą musieli liczyć na premierę DVD lub zasilić liczne szeregi internetowych piratów.
TRWAJĄCE PROJEKTY
Najnowszy film z udziałem Nicolasa Cage’a, „Tokarev” w reżyserii Paco Cabezasa, miał już swoją premierę w ostatni weekend stycznia… w Rumunii. Nie wiadomo kiedy produkcja ta dotrze do innych krajów, nie słychać też na razie nic o polskiej premierze. Trwają prace nad trzema kolejnymi tytułami: katastroficznym „Left Behind” i osadzonym w azjatyckich realiach „Outcast”, których premiera planowana jest na 2014 r., oraz „The Dying of Light” Paula Schradera, które ma pojawić się w przyszłym roku. Żaden z tych tytułów nie zapowiada się jako prawdziwy hit, a jedynie thriller Schradera rokuje jakiekolwiek nadzieje.
W opracowanej przeze mnie filmografii nie uwzględniłem filmów animowanych, w których Nic użyczał swego głosu, jest to bowiem ta część aktorskiej aktywności, którą zdecydowanie trudniej jest zweryfikować. Z pobudek czysto faktograficznych wymienię poniżej pięć tytułów, w których „wystąpił” wokalnie, dodając, że poradził sobie bardziej niż poprawnie:
„Opowieść wigilijna” Jimmy’ego T. Murakamiego z 2001 r. (jako Marley),
„Po rozum do mrówek” Johna A. Davisa z 2006 r. (jako Zoc),
„Załoga G” Hoyta Yeatmana z 2009 r. (jako Speckles),
„Astro Boy” Davida Bowersa z 2009 r. (jak Dr Tenma),
„Krudowie” Kirka De Micco i Chrisa Sandersa z 2013 r. (jako Grug).
NA PODSUMOWANIE
Na przestrzeni ponad 30 lat Nicolas Cage wziął udział w 73 projektach. Wielokrotnie współpracował z debiutantami, ale jest też kilku reżyserów, z którymi współtworzył więcej niż jeden film. Zaufali mu David Lynch, Martin Scorsese, Brian De Palma, Joel Schumacher, Spike Jonze i Francis Ford Coppola.
Grywał z Laurą Dern, Seanem Connerym, Angeliną Jolie, Meryl Streep, Edem Harrisem i Jonem Voightem, a to tylko namiastka długiej listy wspaniałych aktorów, którzy mieli zaszczyt występować u boku Nicolasa. Żaden z wymienionych 73 projektów nie był filmem krótkometrażowym, choć w kilku przypadkach udział Cage’a ograniczał się do kilku- lub kilkudziesięciosekundowych epizodów. Filmy z jego udziałem pokazywane były w głównych konkursach Cannes i Wenecji, zdobywając Złote Palmy, Globy i Oscary, a na całym świecie zarobiły ponad 4,7 miliarda dolarów. Jego zawodowe wybory, często trudne do zrozumienia, zawsze wydają się być w pełni świadomymi i przemyślanymi decyzjami, których Nic nigdy się nie wstydzi i których zawsze broni. Wymyślił nawet pojęcie „nouveau shamanic”, będące określeniem abstrakcyjnej, intuicyjnej, surrealistycznej gry aktorskiej, którą preferuje. Jeżeli po odbyciu ze mną tej podróży po artystycznym dorobku Nicolasa Cage’a ktoś nadal ma wątpliwości, że jest on jednym z najwybitniejszych współczesnych aktorów Hollywood, powinien po prostu obejrzeć jego filmy.
W czeluściach Internetu odnalazłem jeszcze jeden cytat, który najlepiej oddaje filozofię bohatera tego tekstu: Kiedyś, lata temu, spotkałem Davida Bowie i zapytałem: „David, jak Ty to robisz? Jak udaje Ci się wciąż redefiniować siebie?” Odpowiedział: „Nigdy nie jestem zadowolony z tego, co robię.”
Miejmy nadzieję, że także Nicolas nigdy nie odczuje samozadowolenia, o którym mówił Bowie.
* Większość cytatów pochodzi z wywiadów, jednak w kilku przypadkach nie udało mi się znaleźć wypowiedzi aktora, dlatego wykorzystałem kwestie, które wypowiada w danym filmie.