Henry Farrell i Lukas Heller, współtwórcy sukcesu Co się zdarzyło Baby Jane?, napisali kolejną mroczną historię o kobietach. Na krześle reżysera ponownie zasiadł Robert Aldrich, a w roli tytułowej ponownie wystąpiła Bette Davis. Czy znowu osiągnięto sukces? I tak, i nie. Tak, ponieważ film zdobył uznanie krytyki i aż siedem nominacji do Oscara (więcej niż „pierwowzór”). Nie, bo w zestawieniu z poprzednikiem wydawał się wtórny, więc na ogół oceniano go niżej. Moim zdaniem jest to wciąż kino z wysokiej półki – zawiera te same zalety, które zadecydowały o sukcesie Baby Jane. Jest mroczna tajemnica z przeszłości, a relacje między bohaterami są pełne napięcia. Aktorzy odgrywają swoje role bardzo intensywnie, na granicy tragikomedii, co ma swój urok i należy do stylu reżysera (w wielu jego filmach aktorstwo jest dalekie od realizmu). Wreszcie mamy wspaniały gotycki klimat jak z rasowego horroru. I intrygę, która może jest przekombinowana, ale pochłania i działa na wyobraźnię.
W niniejszym zestawieniu z pewnością najbardziej kontrowersyjne jest postawienie Charlotty na wyższym miejscu niż Baby Jane. Stało się tak, ponieważ film o Charlotte Hollis bardziej mnie przekonał pod względem fabularnym i ma również mniej dłużyzn, więc i spadki napięcia są rzadsze. Do tego prolog jest genialny – jak go zobaczyłem, pomyślałem, że film który się tak zaczyna, musi być genialny. I faktycznie taki jest – pełen emocji, kapitalnie sfotografowany, trzymający w napięciu do ostatniej minuty. Poziom aktorstwa też bardzo wysoki. Bette Davis zagrała z ogromnym zaangażowaniem, co może być też wadą, bo wyczuwa się w tej roli gwiazdorską szarżę, tzn. pokazanie wszystkim, kto tu jest najważniejszy. Ale na szczęście pozostali aktorzy, w szczególności kobiety, nie dali się przyćmić. Olivia de Havilland jest zwykle postrzegana przez prostą, jednowymiarową rolę w Przeminęło z wiatrem, ale to przecież aktorka wybitna ze świetnymi kreacjami w latach 40. Postać Miriam w filmie Aldricha jest potwierdzeniem jej talentu. Gdybym miał jednak wymienić najlepszą kreację aktorską w tym filmie, to mimo wszystko wskazałbym bez wahania Velmę Cruther w doskonałej interpretacji Agnes Moorehead.
Zanim Aldrich nakręcił swoje słynne czarno-białe dzieła, zrealizował dwa kolorowe westerny. Ostatnia walka Apacza (1954) i Vera Cruz (1954) – mimo iż reprezentują ten sam gatunek, bardzo się od siebie różnią. Pierwszy jest filmem sentymentalnym i dydaktycznym, o pacyfistycznej wymowie i nieprzekonującym zakończeniu. Drugi jest żywym, dynamicznym kinem przygodowym, dostarczającym dużej porcji rozrywki. Oba mają swój niezaprzeczalny urok, ale nie ma wątpliwości, który z nich jest lepszy. Vera Cruz robi wrażenie także dziś. Jest to film z dużą liczbą cięć montażowych, a fabuła prowadzona jest sprawnie, bez dłużyzn, oferując atrakcje nie tylko dla fanów westernów, ale też kina przygodowego i batalistycznego. Akcja toczy się po zakończeniu wojny secesyjnej, a w jej centrum znajduje się samotny południowiec, który trafia do ogarniętego wojną Meksyku. Tutaj wraz z poszukiwanym listem gończym bandytą czyha na złoto przeznaczone na finansowanie rewolucji.
Zarówno postać grana przez Gary’ego Coopera, jak i Burta Lancastera to ludzie cyniczni i pazerni, ufający wyłącznie broni palnej. Żyją już dość długo, by wiedzieć, że światem rządzą złoto i przemoc, a człowiek nie jest wiele wart. Także u kobiet ujawniają się negatywne cechy charakteru, zarówno dla francuskiej hrabiny, jak i meksykańskiej señority podstawowym celem jest zagarnięcie złota. To, że ta druga ma bardziej szlachetne intencje, niewiele zmienia, bo i tak została przedstawiona jako złodziejka (ukradła głównemu bohaterowi sakiewkę z dwunastoma dolarami i oddała ją… pustą). Autorzy scenariusza – Borden Chase, Roland Kibbee i James R. Webb – skonstruowali interesującą fabułę z ciekawym konfliktem charakterów i osadzili ją w burzliwym okresie. Reżyser wraz z producentami (Hecht-Hill-Lancaster) podjęli decyzję, by całość zrealizować w Meksyku przy współpracy lokalnych mieszkańców i tamtejszego rządu. Film był źródłem inspiracji dla Sergia Leone i bywa określany „pierwszym spaghetti westernem”.
Ten tytuł mógł się znaleźć w filmografii Sama Peckinpaha, ale twórca Dzikiej bandy (1969) nie zgodził się na warunki producentów. Jednak Robert Aldrich wraz ze swoim drapieżnym stylem wydawał się idealny do tego filmu. Czasy wielkiej depresji (1929–1933) pamiętał lepiej od „krwawego Sama”, gdyż był od niego siedem lat starszy. Oryginalny tytuł brzmi Emperor of the North Pole (cesarz bieguna północnego) i jest to pojęcie, które rozpowszechniło się wśród tak zwanych hobos, bezdomnych wędrowców podróżujących na gapę pociągami w okresie wielkiego kryzysu. Lee Marvin niemal standardowo odgrywa rolę niepokornego i upartego bohatera, a Ernest Borgnine – wcześniej u Aldricha gdzieś na uboczu – zaskakuje mistrzowskim wyczuciem w kreowaniu czarnego charakteru. Jako wyjątkowo uparty i wredny konduktor chroni pociąg przed gapowiczami, użerając się szczególnie z dwoma szukającymi szczęścia włóczęgami.
Autorem scenariusza jest Christopher Knopf, telewizyjny pisarz, który naszpikował historię świetnymi pomysłami i w rękach znakomitego reżysera opowieść zyskała odpowiednią dramaturgię i energię. Nie brakuje trzymających w napięciu sekwencji. Wielu emocji dostarcza również pojedynek aktorski. Obok Marvina i Borgnine’a bardzo dobrze wypadł młody Keith Carradine. Dodatkowy plus za piosenkę Franka De Vola i Hala Davida A Man and a Train, którą wykonał Marty Robbins. Fascynujący to film z kapitalną pracą kamery Josepha Biroca i realistyczną akcją pozbawioną zbędnych ozdobników i fajerwerków. Władca północy to film o prawdziwych mężczyznach, twardzielach z krwi i kości, którzy raz wygrywają, innym razem przegrywają, ale zawsze kierują się zasadami i z maniakalnym uporem dążą do celu.