O kultowości komiksu Franka Millera nie trzeba przypominać, z tym że dotyczy ona raczej Stanów Zjednoczonych niż Europy. Tematyka opowieści lepiej wpisała się zresztą w klimat USA, bo trudno by znaleźć w naszych starokontynentalnych relacjach społecznych tyle purytańskiego seksizmu i westernowych męskich ideałów. W filmie zachowano ten staromodny klimat, chociaż obraz filmowy ma to do siebie, że często banalizuje tematy, które w książkach i komiksach wydają się bardzo poważne. Nie inaczej stało się z Sin City. Robert Rodriguez przeszedł samego siebie w uwznioślaniu na ekranie tzw. komiksowości, co dla niektórych było nie do zniesienia, a dla fanów Millera okazało się strzałem w dziesiątkę. Może i seksizmu w Sin City jest mnóstwo. Może tytuł ocieka patosem, ale jest niesamowicie wciągający ze względu na bohaterów – namacalnych, pełnych buntu, niemających nic z superbohaterów, a jednak nadających się na wzory postępowania ze względu na osobliwie pojętą honorowość.
To były dawne czasy, gdy po raz pierwszy oglądałem ten film na VHS. Jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że najpierw był komiks, chociaż mający niewiele wspólnego z treścią filmu Petera Hyamsa prócz głównego bohatera – Maxa Walkera. Jeśli ktoś szuka dobrej sensacji z elementami science fiction oraz ciekawego zaprezentowania podróżowania w czasie, a dokładnie w przeszłość, nie rozczaruje się Timecopem. Jean-Claude Van Damme, niezwykle aktywny w fabule, gdy chodzi o walkę wręcz, postarał się również o to, żeby kwestie przez niego wygłaszane były równie intensywne. Timecop jest poza tym dobrym przykładem na to, że za małe pieniądze da się zrobić technicznie wciąż nieźle wyglądający film. Puszczam tu oko do Ligi Sprawiedliwości.
Mads Mikkelsen doskonale wpasował się w komiksową wizję mordercy Black Kaisera autorstwa Victora Santosa, a sam komiks w kluczowy sposób pokierował stylem filmowej produkcji. Nadal podtrzymuję opinię, że produkcja ta zostanie klasykiem kina eksploatacji na równi z Johnem Wickiem. Idealnie trafiła również w mój, jak to określają niektórzy, „niski i świński gust filmowy”, gdyż łączy trzy wciągające mnie elementy – kiczowatą pulpowość, brutalność i seksizm w niezbyt drapieżnym czy chamskim wydaniu. Mało tego, kiedy oglądam produkcje oparte z osobna na owych cechach, niekiedy nie daję rady nawet dotrwać do końca seansu. Polar zaś tworzy nietuzinkową atmosferę z przymrużeniem oka, zatem te wszystkie ciężkie, ideologiczne tematy zdają się schodzić na drugi plan, gdy do akcji wkracza Mads – mistrz zabijania, z którego nie powinno się brać przykładu, a jednak…
Wybór wersji nie był łatwy. Nie mam wątpliwości, że Chan-wook Park lepiej zrozumiał klimat oryginalnej mangi, a Spike Lee nie miał o nim najmniejszego pojęcia. Spike’owi Lee przyznaję jednak pierwszeństwo w przetłumaczeniu obrazkowego oryginału na język naszej kultury. Wyszedł mu obraz poruszający emocje, a to ważniejsze niż wierność komiksowemu pierwowzorowi. Na dodatek Josh Brolin w niezwykle sugestywny sposób zrealizował reżyserski plan, który Lee przetwarza w nieskończoność w swoich produkcjach – problematykę winy w wymiarze odczuwania jej przez jednostkę oraz jej otoczenie, jak również próby wyzwolenia się spod tego fatum. Zawiódł jedynie koniec – wydaje się nierealny, brak w nim logicznej spójności, ale cele Spike’a Lee i tak zostały zrealizowane z nawiązką.