Najgorszy prezent na Święta? Drugi sezon WIEDŹMINA i jego problemy
Aż boli rozdźwięk pomiędzy tym, czym Wiedźmin Netflixa mógłby być, a czym faktycznie jest.
Problem nr 6 – scenarzyści konkurujący ze sobą o to, kto napisze najnudniejszą scenę. Słabo napisane postaci i brak logiki wydarzeń nie byłyby tak dużym problemem, gdyby serial dostarczał dobrej rozrywki, a tak nie jest. Wiedźmin ma nużące, powolne tempo i składa się niemal wyłącznie z drętwych, pompatycznych dialogów. Co gorsza, większość wypowiedzi nie pełni właściwie żadnej funkcji narracyjnej czy światotwórczej: najczęściej dowiadujemy się z nich rzeczy oczywistych. Po skończeniu sezonu nie została mi w głowie żadna błyskotliwa kwestia. Twórcy wielokrotnie używają dialogów, by łopatologicznie przekazać to, czego nie umieją pokazać za pomocą obrazu, np. Ciri kilka razy mówi o tym, że czuje się zagubiona i samotna, bo twórcy nie mają innego pomysłu na przedstawienie widzowi jej emocji. Większość scen to typowe zapychacze, „gadające głowy”. Mamy również dużo panoramicznych ujęć lokacji oraz powolne zbliżenia na zamyślone twarze bohaterów, nie wyrażające absolutnie niczego. Nie pomaga to, że całość wypada kiepsko pod względem aktorskim. Domyślam się, że to duże wyzwanie pracować do takiego scenariusza, ale większość aktorów gra niezwykle mechanicznie, bez grama ekspresji i charyzmy (np. odtwórczyni roli Franceski), inni z kolei osuwają się w przerysowanie i groteskowość (wręcz „po komiksowemu” nikczemny i podstępny Dijkstra). W efekcie całość jest po prostu mało emocjonująca, płaska. Twórcy próbują przetykać tę wszechobecną nudę, kreując (sztuczne) konflikty oraz serwując widzowi kolejne sceny walk. Problem w tym, że większość tych konfliktów jest niemal telenowelowa, mało pogłębiona i bez większych konsekwencji dla naszych bohaterów (Geralt szybko wybacza Vesemirowi i Yennefer to, co próbowali zrobić Ciri, choć w obu przypadkach były to na tyle poważne przewinienia, że wiedźmin mógłby całkowicie zakończyć obie relacje). Nie ma zatem mowy o kreowaniu jakiegoś napięcia, wciągnięciu widza w opowieść, skoro ta kręci się w kółko, zamiast przeć do przodu. Sceny walk z potworami i ludźmi ogląda się dobrze, ale większość z nich nie ma znaczenia fabularnego, przez co nie angażuje. Jak mamy się przejąć walką z przemienionym w leszego Eskelem, skoro ta postać miała wcześniej raptem kilka scen, została przedstawiona jako straszny buc, nie wydawała się szczególnie bliska Geraltowi i ogólnie mało nas obchodziła? A jednak w odcinku trzecim twórcy wychodzą z założenia, że będzie ciekawie pokazać nam w kilku przydługich scenach żałobę Geralta po Eskelu oraz wspomnienia ze wspólnej przeszłości obu wiedźminów. Najlepiej ze wszystkich wypadła walka z bruxą (ogólnie cały pierwszy odcinek jest najlepszy w sezonie). Potencjalnie najbardziej emocjonującej walki z Micheletami nie oglądamy natomiast w całości. Większość starć jest efekciarska, uszyta pod gust nastoletniego chłopca i jak pisałam: bez żadnego znaczenia fabularnego. Absolutnym hitem jest dla mnie walka Geralta z pierwszą bestią z monolitu, w której to walce nasz wiedźmin używa Ciri jako przynęty… a przynajmniej tak to odebrałam.
Problem nr 7 – absurdy. Pozbawionych logiki i sensu elementów jest tu wiele. Mój ulubiony ma miejsce pod murami Cintry, gdzie przybywają konno Ciri i Yennefer. Ten moment jest niemal slapstickowy. Yennefer konsekwentnie, aż od świątyni Melitele, prowadzi Ciri ku babie jadze, by poświęcić dziewczynkę w zamian za moc. Gdy są już na miejscu, zmienia jednak zdanie, co wygląda mniej więcej tak, że mówi do niej: „ej, wiesz co, nie idź tam, chciałam cię złożyć w ofierze, ale przecież nie mogę czegoś takiego zrobić, wracajmy do Geralta”. Ciri zrozumiale się wścieka i powoduje tak silny wstrząs ziemi, że pęka mur w Cintrze (chociaż ona i Yen nawet się nie przewracają). Jaka jest reakcja żołnierzy na murze? Nie, nie biją na alarm, że trzęsienie ziemi, nie są wcale zaszokowani i zdezorientowani. Posyłają kilku jeźdźców w stronę Yennefer i Ciri, bo jakoś magicznie się domyślają, że te dwie samotne, oddalone i ledwo widoczne z muru kobiety są przyczyną powstania uskoku (co jest prawdą, ale skąd żołnierze to wiedzą?). I tutaj najlepsze. Jeźdźcy docierają do Ciri i Yennefer w momencie, kiedy te stoją nad pęknięciem i nadal są wyraźnie zaszokowane całym zdarzeniem. Przepraszam bardzo, czy ci żołnierze się teleportowali? Jakim cudem znaleźli się przy Ciri praktycznie sekundę po utworzeniu przez nią uskoku, który to uskok był powodem ich wysłania na zwiady? Przecież widzimy wyraźnie, że między murami Cintry a naszymi bohaterkami jest dobre kilka kilometrów. Widzimy też, że akcja ma miejsce na płaskim terenie. I kto przybywa na ratunek obu kobietom, gdy żołnierze bez zadawania pytań od razu rzucają się do walki z paniami? Oczywiście, że Geralt, to jest przecież jego funkcja w tym serialu, ratowanie wszystkich w ostatniej chwili i wyrastanie spod ziemi w najbardziej (nie)oczekiwanych momentach. Jakim cudem nikt wcześniej nie zauważył na płaskim, szerokim terenie, że Geralt się zbliża? Nie wiem, może tutaj wytłumaczeniem również jest baba jaga, której działania służą scenarzystom do tłumaczenia każdego niewytłumaczalnego działania… O właśnie. Baba jaga. Główny antagonista tego sezonu i być może najbardziej absurdalny, idiotyczny, rozczarowujący wątek. Jest on tak słaby z tego samego powodu, co omówiony w osobnym punkcie wątek Cahira: dużo się w nim dzieje, usilnie przekonuje widza, jaki to nie jest „ważny”, a ostatecznie okazuje się wydmuszką, ślepą uliczką. Babę jagę systematycznie hajpowano od odcinka drugiego, przeznaczono na jej wątek stosunkowo dużo czasu w każdym epizodzie, zarysowano jej historię i zaprezentowano jako niebywale potężną, starożytną istotę… by w końcówce pokonało ją to, że Ciri po prostu się opamiętała. Dosłownie. Opętana Ciri przebudza się z wizji, baba jaga ulatuje z niej skuszona poświęceniem Yennefer… ale nie wchodzi w ciało Yennefer, tylko odlatuje sobie gdzieś w stronę Dzikiego Gonu. Jakieś pytania? A po co. Postać baby jagi została najpewniej wprowadzona z dwóch powodów: po pierwsze, trzeba było mieć jakiegoś finałowego bossa na ostatni odcinek, po drugie, scenarzyści nie umieli znaleźć żadnej sensownej motywacji dla Fringilli, Franceski i Yennefer, by zrobiły to, co zrobiły – a były to czyny, które faktycznie trudno tłumaczyć czymś innym niż opętaniem przez wiedźmę. Pytanie tylko, jak trójka potężnych czarodziejek dała się tak łatwo oszukać podejrzanej istocie (podpowiedź: odsyłam do problemu nr 5)… Założę się też, że do tematu baby jagi nie wrócimy w przyszłych sezonach. Albo okaże się, że ona i Eredin to jedna osoba, bo tak chyba mieliśmy zrozumieć jej złączenie się z Dzikim Gonem?
Problem nr 8 – polityka naiwna jak z bajek Disneya. Hissrich chciałaby zrobić opowieść w stylu Gry o tron, pełną intryg i cwanych politycznych graczy, ale jak jej to wychodzi w praktyce? Najlepiej pokazuje to wątek sojuszu elfów z Nilfgaardem. Zawarty przez przypadek (Fringilla, będąc jeńcem, awansuje do roli niemal osobistej doradczyni Franceski, przywódczyni elfów, a bo czemu nie) i zerwany przez przypadek (bo elfy stwierdziły, że jednak nie będą walczyć z Nilfgaardem przeciwko Północy, wolą walczyć przeciwko Nilfgaardowi i Północy razem wziętym, nie potrzebują sojuszników). Francesca, w której mamy dostrzec silną i kompetentną przywódczynię, podejmuje kluczowe decyzje nie po rozważeniu wszystkich za i przeciw, a pod wpływem silnych emocji; nie w porozumieniu ze swoimi doradcami, a po konsultacjach z babą jagą (tak, wiem, uwzięłam się na tę babę jagę). Inny przykład uprawiania polityki w świecie Lauren Hissrich? Kiedy Yennefer zostaje posądzona przez część czarodziejów o zdradę na rzecz Nilfgaardu, o jej niewinności ma zadecydować to… czy będzie w stanie zabić nilfgaardzkiego jeńca. W jaki sposób ma to udowodnić, że Yennefer nie gra na dwa fronty? Czego dowodziłoby zabicie Cahira, oprócz bezwzględności czarodziejki? I taki rodzaj sądu wymyślili czarodzieje, czyli grupa dysponująca szerokimi możliwościami w zakresie tortur, zaglądania do umysłów, badania przeszłości… Finał tego wątku jest równie szałowy – podczas publicznej egzekucji, przy tłumie świadków, Yennefer uwalnia Cahira, po czym udaje im się razem uciec, BO AKURAT PRZYPADKOWO KTOŚ ZOSTAWIŁ W POBLIŻU KONIA, a żadnemu z licznie zgromadzonych żołnierzy i czarodziejów jakoś nie chce się ścigać najważniejszego nilfgaardzkiego generała oraz czarodziejki oskarżonej o zdradę.
Problem nr 9 – światotwórczy bełkot. Świat przedstawiony w netflixowym Wiedźminie nie trzyma się kupy, po prostu. Twórcy co i rusz łamią ustalone przez siebie samych zasady. Warownia Kaer Morhen zostaje przedstawiona jako tajne miejsce, do którego drogę znają tylko wiedźmini – a w odcinku drugim oglądamy, jak Eskel sprowadza do niego tłum prostytutek, robi huczną imprezę i rozwala połowę laboratorium z unikatowymi specyfikami w czasie ostrego seksu (bo wiecie, he, he, wiedźminy to rozrywkowe chłopaki są). Podróż Ciri i Geralta do Kaer Morhen trwa dłuższy okres czasu, ale gdy Geralt musi uratować Ciri z rąk Yennefer, to podróż z Kaer Morhen pod mury Cintry odbywa się już błyskawicznie. To jest fatalny storytelling, to są szkolne błędy w worldbuildingu. Dobrą fantastykę od złej odróżnia wewnętrzna spójność. Powtarzam się z tą Grą o tron, ale trudno: Netflix chciał mieć swoją Grę o tron, tylko zapomniał powiedzieć pani Hissrich, że powinna wzorować się na jej pierwszych sezonach, a nie na fatalnej końcówce. Bo chaos w Wiedźminie przypomina równie pozbawiony ładu i składu świat z ostatnich sezonów Gry o tron…
https://www.youtube.com/watch?v=TJFVV2L8GKs
Problem nr 10 – płycizna intelektualna. Nie wiem, o czym chcieli opowiedzieć twórcy. Ich Wiedźmin nie ma w sobie nic z melancholii oryginału, nie portretuje też równie przekonująco żadnych ciemnych stron ludzkiej natury. Sapkowski stworzył opowieść w dużej mierze o ksenofobii, a jak do zagadnienia rasizmu podchodzi Netflix? Każe mi wierzyć w świat, w którym nietolerancyjni i ograniczeni ludzie nienawidzą elfów, ale nie mają żadnych problemów z akceptowaniem osób o innym kolorze skóry. To po prostu infantylne: zamiast skomplikowanego i skonfliktowanego świata, w którym tępi się każdą inność, dostajemy prosty podział na dobrych i złych. Problem rasizmu jest tutaj ukazany pretekstowo, jakby twórcy chcieli się podpiąć pod nośny temat, ale nie umieli w żaden sensowny sposób go pogłębić. Podobnie płytko zostały potraktowane pozostałe tropy wpisane w Wiedźmina. Wymowa antywojenna? Jest obecna tylko w słownych deklaracjach Triss, opowiadającej o tym, jak bardzo zmieniła ją wojna, ale nie oglądamy faktycznych skutków tejże wojny na ekranie, bo Cahir po torturach i niewoli wraca bez żadnej refleksji do dowodzenia wojskiem, a Tissaia momentalnie odzyskuje całą radość życia w chwili, gdy dowiaduje się, że jej ulubienica Yennefer jednak żyje (nawiasem i na marginesie: czy tylko mi przeszkadza, że Tissaia jest pokazywana jako pozytywna postać po tym, co robiła dziewczynkom w pierwszym sezonie? Czy tylko ja uważam, że jej traktowanie uczennic Aretuzy było psychopatyczne, a upodobanie do Yennefer nie ma szczególnego uzasadnienia?). Motyw rodziny, przyszywanego ojcostwa i sieroctwa zostają tu zaledwie muśnięte. Wiedźmin nie opowiada o żadnym ważnym temacie, a kiedy już to robi, to w sposób całkowicie nieudolny.
Mogłabym jeszcze długo pastwić się nad kolejnymi wadami tego serialu. Frustracja, którą odczuwam, bierze się przede wszystkim stąd, że mam świadomość ogromnego potencjału tej serii, który został zaprzepaszczony. Aż boli rozdźwięk pomiędzy tym, czym Wiedźmin Netflixa mógłby być, a tym, czym jest. Lauren Hissrich nie spłaciła kredytu zaufania, jakiego udzieliłam jej po pierwszym sezonie – na tym etapie mam już ugruntowaną opinię na temat jej „talentu” i nie widzę perspektyw na poprawę w trzeciej części. Ta produkcja to generyczne fantasy, które cynicznie podpina się pod popularną markę, bo gdyby nie skojarzenia z franczyzą Wiedźmin – ten serial nie zainteresowałby nikogo.