NAJGORSZE zmiany dokonane w REMAKE’ACH
Utarło się już wśród widzów mówić, że jeśli jakiś film okazał się hitem, to każda kolejna jego wersja nie tylko jest niepotrzebna, ale i będzie zupełną klapą. Niestety w większości przypadków widzowie mają rację. Remaki robi się nazbyt często i zbyt wcześnie w stosunku do pierwowzorów. Nawet pójście w tzw. reboot nie ratuje sytuacji. Szwankuje zwykle scenariusz, który jest nazbyt upraszczany, a kategoria wiekowa rozszerzana. Czasem jednak, co zaraz pokażę, psują remaki najmniej posądzane o to elementy produkcji – scenografia i muzyka.
„Pamięć absolutna” (2012), reż. Len Wiseman – remake filmu Paula Verhoevena z 1990 roku
Zacznę od Marsa, bo to niejako obowiązek w stosunku do filmu Paula Verhoevena. Decyzja jest zupełnie niezrozumiała, czemu w nowej wersji historii rezygnować z Marsa. W 2012 roku Mars tym bardziej nie mógł być problemem w sensie technicznym. Czy był niewygodny treściowo – raczej nie, chociaż zapewne trudny. Nowa wersja Pamięci absolutnej nie niesie ze sobą żadnej refleksji na tematy społeczne. Jest płytkim kinem akcji. Twórcy pokusili się nawet o skopiowanie kobiety o trzech piersiach, tyle że jej obecność również okazała się płytka, jak w tandetnym, obwoźnym gabinecie osobliwości. A na dodatek muzyka, której się nie pamięta, a tę Jerry’ego Goldsmitha owszem, zawsze.
„Jestem legendą” (2007), reż. Francis Lawrence – remake filmu „Człowiek Omega” Borisa Sagala z 1971 roku
Zarzuca się Willowi Smithowi, że zagrał bardzo jednowymiarowo, że nie nakreślił żadnej głębi postaci, zwłaszcza na tle znakomitego Charltona Hestona. W wersji z 1971 roku pamiętamy starcie z Matthiasem, antagonistą, filozofem, trybunem nowego gatunku i wieszczem końca cywilizacji z misją zbudowania nowej. W remake’u nikogo takiego scenarzyści nie postawili na drodze Willa Smitha, i to jest największy błąd tej produkcji. Jednowymiarowość postaci Smitha jest więc wtórna, bo nie mógł zbudować on żadnej relacji z antagonistą. Walczył tylko z potworami jak kolejny blockbusterowy siepacz, więc całość okazała się sztampowa i nie dorosła do produkcji Borisa Sagala.
„Planeta małp” (2001), reż. Tim Burton – remake (?) filmu Franklina J. Schaffnera z 1968 roku
Paradoksalnie zarzutem głównym jest zgodność z książką napisaną przez Pierre’a Boulle’a. Tim Burton poczynił dziwne założenie, może trochę poparte jego stylem reżyserskim i dotychczasowymi sukcesami, że w przypadku Planety małp zrobi coś z pogranicza remake’u i rebootu. Najdziwniejsza i wydająca się nie mieć uzasadnienia jest ostatnia scena z posągiem Abrahama Lincolna. W porównaniu z twistem w produkcji Schaffnera wydaje się zupełnie płytka, zrobiona bez przemyślenia historii. Jak to się mogło stać, że chociaż główny bohater dociera na Ziemię z planety Soror, to właśnie Ziemią władają małpy? Co się działo na Ziemi? Może ktoś kiedyś nakręci sequel?
„Czarownica” (2014), reż. Robert Stromberg – reboot filmu Clyde’a Geronimiego z 1959 roku
Zaznaczam, że to nie wada, przynajmniej dla mnie jako dorosłego. Będzie ona najbardziej dojmująca zapewne dla młodszych widzów, którzy „przypadkiem” wpadną na ten film, zaraz po seansie bajki o Śnieżce, no i może czytelników portalu KulturaDobra.pl. Król Stefan w wersji Roberta Stromberga to uwielbiający władzę dewiant i to jest najbardziej kontrowersyjne. Pamiętajmy również, że nie mówimy tu o remake’u, lecz reboocie, interpretacji, crossoverze, komplikacji, w której prócz osobliwego Stefana, trochę doklejonego do całości z innego świata, występuje niejaka Diabolina. A gdyby tak nie miała skrzydeł? Czy nie byłaby poważniejszą bohaterką? Zastanówcie się.
„Charlie i fabryka czekolady” (2005), reż. Tim Burton – remake filmu Mela Stuarta z 1971 roku
Warto posłuchać ścieżek dźwiękowych bez rozpraszania się obrazem. W starszej wersji piosenki nie są zapychaczem, jak watolina w kurtkach kupowanych na Stadionie Dziesięciolecia lub jego innym odpowiedniku w stylu pchlego targu z szyldem Manhattan. Piosenki w starszej wersji mają treść i melodykę. W nowej trącą pustymi słowami i ułożeniem nut, które również nic nie znaczy. Kolejnym problemem jest ilość piosenek i ich współpraca z komediową treścią. Tutaj również Tim Burton poszedł w groteskowość, czasem nawet farsę, ale – co ciekawe – komediowość na tym ucierpiała, gdyż Johnny Depp w porównaniu z Gene’em Wilderem zachowywał się jak stalaktyt, po którym spływa dosłownie wszystko.
„Karate Kid” (2010), reż. Harald Zwart – remake filmu Johna G. Avildsena z 1984 roku
I to jest ten przykład, z którym osobiście się nie zgadzam, lecz go wspominam, gdyż jest podawany jako argument powodujący, że dla całkiem sporej części widzów nowa wersja Karate Kid okazuje się gorszą produkcją od wersji z 1984 roku. Realizacyjnie jednak jest lepsza, a Jackie Chan dużo lepiej sprawdza się jako nauczyciel Kung-Fu. I to trzeba podkreślić. Twórcy mogli zmienić tytuł, ale woleli odwołać się do kultowego filmu. W sumie jak by to brzmiało – Kung-Fu Kid – skoro osłuchaliśmy się już z tytułem Karate Kid?
„Lśnienie” (1997), reż. Mick Garris – reboot filmu Stanleya Kubricka z 1980 rok
Kingowi chodziło o wierność i element metafizyczny, który właściwie został przez Stanleya Kubricka wycięty w pień i zastąpiony wiwisekcją psychopaty, a autor powieści chciał głębi. Nie zaakceptował trochę przecież slasherowego ujęcia Kubricka. Niestety, rezygnacja z niej oraz zatrudnienie Stevena Webera to dwa najgorsze posunięcia, właściwie sprawiające, że Lśnienie z 1997 roku powinno być klasyfikowane jako nieudane kino klasy B. Można jeszcze wymienić kilka wpadek realizacyjnych, zwłaszcza zdjęcia, ale próba umetafizycznienia scenariusza oraz główny aktor są największymi błędami.
„Linia życia” (2017), reż. Niels Arden Oplev – remake filmu Joela Schumachera z 1990 roku
Jeden z hitów wypożyczalni kaset wideo z garścią znanych aktorów, których dzisiaj ogląda się z wielkim sentymentem. W remake’u już tak znanych postaci nie spotkamy, może prócz Elliota Page’a. To jednak nie największa wada, nawet nie mała wada, bo aktorzy poradzili sobie dobrze. Paradoksalnie największym błędem nowej wersji filmu jest scenografia. Czysty szpital, nowoczesny sprzęt, białe kitle, jasne światła – to nie tworzy klimatu horroru, a starsza wersja miała tajemnicę wyrażoną poprzez stare wnętrza, sprzęt, archaiczność studyjnych wizualizacji tego, gdzie znajdowały się umysły bohaterów podczas śmierci klinicznej. W nowej wersji nic z tej grozy nie zostało.
„RoboCop” (2014), reż. José Padilha – remake filmu Paula Verhoevena z 1987 roku
Zabrakło przede wszystkim dystansu do opowiadania historii traktującej o przemianach społeczeństwa przyszłości oraz tematyce transhumanistycznej. RoboCop stał się na wskroś ludzki, a nawet melodramatyczny, i to jest największa bolączka tego remake’u. Kolejnym błędem była rezygnacja z przemocy, co u Paula Verhoevena było ważnym elementem konstytuującym zniszczony świat przyszłości. Kolejny strzał w stopę to pamięć Murphy’ego. U Verhoevena RoboCop nie pamiętał, kim był, a tu wszystko od razu jest oczywiste. RoboCop nie musi na nowo budować swojej transosobowości. Jest przewidywalny i nazbyt słodki, wręcz przymilny w stosunku do widza.
„Och, Karol 2” (2011), reż. Piotr Wereśniak – remake filmu Romana Załuskiego z 1985 roku
Zginął gdzieś klimat, a nowa wersja estetycznie wygląda na laboratoryjną polską komedię romantyczną z nienagannymi plenerami, wnętrzami oraz luksusowym życiem klasy wyższej. Humor zrobił się nazbyt absurdalny, muzyka przemieniła się w coś, czego w żadnym wypadku zanucić nie można, ale to wszystko nie ma znaczenia, gdy spojrzymy na film od strony erotycznej. Och, Karol w wersji z 2011 roku został odessany z wszelkiej nagości i zmysłowego klimatu, mimo obecności tak wielu pięknych kobiet. Najgorszą więc zmianą w remake’u zrealizowanym przez Piotra Wereśniaka jest brak „kobiecych piersi”. Feministyczna poprawność dopadła tę produkcję, chociaż samej nagości w oryginale także brakuje, zarówno tej męskiej, jak i kobiecej. Jest jej jednak więcej, wygląda naturalniej i współtworzy niezapomniany klimat.