PAMIĘĆ ABSOLUTNA. Colin Farrell w niepotrzebnym remake’u słynnego science fiction
Tekst z archiwum Film.org.pl (19.09.2012)
Najmniej oczekiwany blockbuster wakacji przynosi kilka ciekawych wniosków. Po pierwsze: Hollywoodzcy księgowi muszą być dużo głupsi, niż mogłoby się wydawać, skoro uznali, że zupełnie niepotrzebny remake hitu z Arnoldem Schwarzeneggerem zwróci studwudziestopięciomilionowy budżet. Po drugie: Kate Beckinsale jest nie tylko atrakcyjna, ale też niesamowicie zabawna. Po trzecie: jeżeli Colin Farrell się nie ogarnie, za dziesięć lat będzie nowym Nicolasem Cage’em. I – wreszcie – po czwarte: choć film Lena Wisemana smakuje jak kotlet odgrzany w popsutej mikrofalówce, zawiera jedną scenę, która wynosi go ponad poziom ślepego odtwórstwa.
Zacznijmy jednak od początku. Nie mam pojęcia, dlaczego hollywoodzcy bossowie zdecydowali się na nową wersję Pamięci absolutnej. Pobudki zazwyczaj im przyświecające (a które najlepiej opisuje jeden z największych przebojów ABBY) nie są raczej dobrym tropem, bo filmowi Lena Wisemana od początku przewidywano klapę. Wrodzona złośliwość podpowiada mi jednak, że powodem mógł być tytuł opowiadania Philipa K. Dicka, na którym bazował film Paula Verhoevena. „Przypomnimy to panu hurtowo” zdaje się być idealnym mottem dla całego amerykańskiego mainstreamu ostatnich lat, skupionego wokół remaków, sequeli, sequeli remaków, spin offów, rebootów i komiksowych ekranizacji. Cała energia Hollywoodu idzie przede wszystkim w przypominanie. Raz z lepszym skutkiem, raz z gorszym, ale to nieważne – prawie nigdy nie oglądamy w kinie popularnym czegoś naprawdę nowego.
Tak jest i w tym wypadku – Len Wiseman zdecydował się na skopiowanie historii z oryginalnej „Pamięci absolutnej” i zmianę jedynie kilku detali. To, co zmodyfikowano, może jednak przyprawić konserwatywnych widzów o zawrót głowy. Marsa zastąpiła bowiem… Australia, będąca w przyszłości kolonią dla pracowników, którzy na co dzień harują za marne pieniądze w Wielkiej Brytanii (reszta świata uległa skażeniu). Jak ludzie z Australii dojeżdżają każdego ranka na drugi koniec globu? Scenarzyści znaleźli genialne rozwiązanie – przez jądro ziemi, oczywiście! Tak, to samo jądro ziemi, które osiąga temperaturę 5000 stopni Celsjusza i ma 2000 kilometrów długości. Drogę przez cały świat mieszkańcy Kolonii pokonują w marne 17 minut, co daje średnią prędkość większą niż 10 kilometrów na sekundę. I ta piramidalna bzdura, kompletnie nie przystająca do przedstawionej tu futurystycznej wizji, jest jedyną znaczącą zmianą, jakiej dokonano podczas recyklingu fabuły Pamięci absolutnej. Po chwili namysłu zacząłem się cieszyć, że resztę wątków po prostu skopiowano. Aż strach myśleć, co jeszcze mogłoby przyjść do głowy scenarzystom.
Łatwo jednak zgadnąć, że choć historia jest taka sama, zmianie uległo niemal wszystko inne, a dokładniej – strona wizualna, poziom brutalności, metoda wykonania efektów specjalnych i klimat. Oryginalna Pamięć absolutna stanowiła swoiste podsumowanie lat osiemdziesiątych, pean na cześć kończącej się wówczas dekady, zawierający wszystko, co było w tym okresie najlepsze – solidnie opowiedzianą historię, dużą ilość akcji, animatroniczne tricki i oczywiście Arnolda, atakującego przeciwników one-linerami. W remake’u ostało się z tego niewiele. Reżyser podrzuca fanom oryginału kilka mniej lub bardziej trafionych nawiązań (jak prostytutkę o trzech piersiach czy grubą kobietę, przechodzącą przez skaner ochrony), ale większość elementów zmuszony jest dostosować do wymogów blockbustera dla nastolatków. Tradycyjne efekty wyparło więc CGI, krwi właściwie nie ma, a ucięte przez windę kończyny zastąpiły… inne ucięte kończyny, tylko że należące do robota.
Nie skreśla to oczywiście nowej Pamięci absolutnej, tym bardziej, że Len Wiseman nie jest złym rzemieślnikiem. Od pierwszej sceny do momentu zawiązania akcji jego film określić można nawet solidnym, choć raczej bezpłciowym blockbusterem. Problemy zaczynają się jednak w drugiej połowie – schemat goni schemat, zerżnięte z poprzednika wątki fabularne przestają interesować, a obsadzone w głównych rolach gwiazdy udowadniają, że niewiele są w stanie ze swoimi postaciami zrobić. Colin Farrell odgrywa Douglasa Quaida na autopilocie, cały czas prezentując widzom swoją standardową, zbolałą minę; zastępująca Sharon Stone Kate Beckinsale jest tak przerysowana, że staje się mimowolnie zabawna, a Jessica Biel pod względem aktorskim w zasadzie nie istnieje. Końcową część filmu ogląda się już zupełnie bez zainteresowania, a punkt kulminacyjny stanowi jednocześnie apogeum nudy.
Wszystko to składa się na obraz dość nieciekawy – solidnie zrobiony akcyjniak sci-fi, któremu pary ledwie wystarcza na pierwszą godzinę seansu. Jest jednak w filmie Lena Wisemana jeden element, wywyższający nową Pamięć absolutna ponad produkcję z Arnoldem. Aby o tym wspomnieć, muszę jednak wejść na teren oznaczony tabliczką „SPOILER”, jeśli więc nie widzieliście ani remake’u, ani oryginału, dla własnego dobra pomińcie ten akapit. W finałowej scenie, po zabiciu Wszystkich Złych Ludzi, Colin Farrell czule przytula Jessicę Biel, a w tle – po raz pierwszy w filmie – wschodzi słońce. U Verhoevena zakończenie było analogiczne, miało jednak zupełnie inny posmak – podsumowywało dwugodzinną, radosną i krwawą rozpierduchę, utwierdzając widza w przekonaniu, że zło zostało zażegnane i wszystko jest w porządku. U Wisemana, który wybrał dla swojego filmu o wiele poważniejszą tonację, scena ta wypada inaczej – nieznośnie schematycznie, bezsensownie (słońce nie wschodzi z powodu zmiany atmosfery planety; wschodzi BO TAK) i kiczowato. I choć ma się ochotę walnąć w tym momencie głową o coś twardego, niezbyt zadowolona mina Farrella i wielki plakat firmy Rekall w tle, nie pozwalają przejść obok tego zakończenia obojętnie. Inaczej mówiąc: Wiseman o wiele silniej zaznaczył, że wszystko, co właśnie obejrzeliśmy, mogło być jedynie wspomnieniem, wgranym do głowy bohatera, a napisanym przez zatrudnionych w Rekall scenarzystów. Wszelkie mielizny fabuły i ograne schematy, zawarte w filmie, byłyby wtedy uzasadnione, ba, byłyby wręcz pożądane, stanowiłyby bowiem projekcję wepchniętą na życzenie do głowy przeciętnego robotnika, któremu znudziła się codzienna rutyna.
Nie wiem, czy Wiseman – reżyser-rzemieślnik, który nigdy wcześniej nie próbował zasiać w głowie widza choćby odrobiny wątpliwości – miał świadomość, że tak ten finał wygląda, że taką prowokuje interpretację. Jest to jednak coś nowego i ciekawego – po dwóch godzinach przeciętności dostajemy wreszcie scenę, wprowadzającą jakąś polemikę do filmu-kalki i uzasadniającą jego powstanie. Gdyby ten wątek został wcześniej lepiej uwypuklony, nieco szerzej nakreślony, choćby za pomocą trudnych do wyłapanie niuansów, Pamięć absolutna byłaby remakiem naprawdę udanym.