ŚWIETNE postaci, które zostały ZEPSUTE w SEQUELACH
Sequele mają to do siebie, że przez dużą część widzów traktowane są z rezerwą, zwłaszcza gdy bazowa produkcja okazała się sukcesem. Z drugiej jednak strony, jeśli historia chwyciła i okazała się popularna – a czasem wręcz kultowa – chce się jeszcze raz zobaczyć swoich ulubionych bohaterów, ich kontynuatorów lub inne związane z opowieścią postaci, żeby przeżywać tę ulubioną historię jeszcze raz i w nieskończoność; bo często na jednym sequelu się nie kończy. I tu pojawiają się nieraz problemy, bo główne postaci znane i kochane przez widzów muszą po raz drugi i trzeci, a czasem i więcej razy doskakiwać do stworzonego za pierwszym razem wzorca. Bywa to trudne, a czasem niemożliwe z różnych względów – scenariusz, produkcja, inne założenia marketingowe, zaangażowanie pierwszoplanowych aktorów itp. Zobaczmy więc, jakie ulubione nasze postaci dopadła sequelowa choroba spadku jakości.
Peter Parker (Tobey Maguire), „Spider-Man 3”, 2007, reż. Sam Raimi
Spider-Man w wydaniu Sama Raimiego to najlepsza wersja tej superbohaterskiej postaci, jaka mogła się uniwersum Marvela przytrafić. Niestety, Sam Raimi skusił się na nakręcenie trzeciej części i zbyt daleko poszedł w modyfikacjach osobowości Petera Parkera. Miał to być trochę pastisz postaci Spider-Mana, ale wyszło zbyt dosłownie, zbyt karykaturalnie. Symbiot zmienił zachowanie Parkera na nie do zniesienia przez widza. Niestety, Tobey Maguire nie jest zbyt autentyczny w roli pewnego siebie, dupkowatego młodzika, który na dodatek dysponuje nadludzką siłą.
Poe Dameron (Oscar Isaac), „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie”, 2019, reż. J.J. Abrams
Początek miał całkiem dobry. Nazywano go w fabule nawet dość prześmiewczo „pistoletem”. Strzelał szybko i niewiele przy tym myślał. Był za to prostolinijny i wierny. Zniknięcie Hana Solo z serii było dla mnie prawdziwym szokiem. Zabrakło postaci, która zastąpiłaby go na w kolejnych filmach sagi, które pikowały już w dół pod względem jakości. Nikt nie pomyślał, że Poe Dameron mógłby stać się nowym Hanem Solo. Fabuła przesunęła akcenty na Rey i Kylo Rena. Finn zszedł na dalszy plan, a Dameronowi powierzono standardową rolę oficera, ważnego na polu bitwy, lecz niemającego szans na zbudowanie kultowej narracji.
Elwood Blues (Dan Aykroyd), „Blues Brothers 2000”, 1998, reż. John Landis
Zwykle takie kontynuacje nie wychodzą. Niby pojawiła się historia, która jest ciekawa. Elwood wyszedł z więzienia. Musi się ogarnąć w nowej rzeczywistości, a Jake nie żyje. Zalążek opowieści jest, ale jest również dawna legenda niespójna z nowymi postaciami. Braci tym razem jest trochę więcej, a to wcale nie pomaga Danowi Aykroydowi w zmaganiach ze swoją postacią. Jest nudno, mimo że John Goodman daje z siebie wszystko. A może taki odbiór mam przez to, że właściwie nie byłem też fanem pierwszego filmu?
Fred Flinstone (Mark Addy), „Flinstonowie: Niech żyje Rock Vegas”, 2000, reż. Brian Levant
Pamiętam, jaki był szał na Flinstonów, kiedy mieli premierę w 1994 roku. Główną rolę wtedy zagrał John Goodman, a partnerował mu w roli Barneya Rick Moranis. Duet z nich był idealny i poszukiwanie ewentualnych następców powinno uwzględniać sentyment widzów do poprzednich aktorów. Zastąpić ich mogli wyłącznie artyści z niewątpliwym talentem komediowym, już znanym przez widzów. Niestety, w – wyjątkowo – prequelu stało się inaczej. Mark Addy poszedł tą prostszą drogą, że chciał być śmieszny za pomocą kopiowania zachowania Johna Goodmana.
Kruk (Edward Furlong), „Kruk 4”, 2005, reż. Lance Mungia
Sytuacja trochę podobna do sposobu korzystania z kultowych historii, jaki zastosowali twórcy Błękitnej laguny: Przebudzenia. Kruk 4 do końca nie jest sequelem, ale go udaje poprzez kopiowanie cech postaci, narracji i opowieści. Bohaterem filmu jest Jimmy Cuervo (Edward Furlong) łudząco podobny do Erica Dravena. Widz zapewne nie będzie mógł powstrzymać się przed porównywaniem ich. Niestety zamiast mięsistego kina zobaczy teatr, przerysowane zachowania Furlonga, który w większości scen stara się być tak dramatyczny jak jego makijaż.