Najbardziej ROZCZAROWUJĄCE filmy science fiction
Staram się być dla filmów pobłażliwy do ostatniej minuty seansu. Wyznaję zasadę, że w każdej produkcji, jakakolwiek by ona nie była, zawsze mogę znaleźć coś wartościowego, coś, co może mi się spodobać i odmienić moje spojrzenie. Uczucie rozczarowania trudno jest jednak cofnąć, tym bardziej jeśli o filmie słyszało się same superlatywy. Czasem dociera to do nas po kilkunastu minutach od seansu, a czasem dopiero po latach, gdy dajemy tytułowi powtórną szansę. Tyle się o tych filmach mówiło, tyle pieniędzy w nie włożono, tyle gwiazd zatrudniono i mimo wszystko cały wysiłek psu na budę – tak można by skwitować wnioski, które każdorazowo nasuwały mi się po seansach wytypowanych przeze mnie produkcji science fiction. Żeby była jasność – rozczarowanie w tym wypadku nie jest równe statusowi filmu złego lub najgorszego. Rozczarowanie to nic innego jak uczucie zawodu jakością dzieła, które z uwagi na potencjał startowy zdecydowanie mogłoby wypaść w końcowym rozrachunku znacznie, znacznie lepiej.
A was jakie filmy science fiction dobitnie rozczarowały?
Elizjum
Po rewelacyjnym Dytrykcie 9 Neill Blomkamp z przytupem wkroczył na salony. Szczęki opadły ludziom tak nisko, że do dziś niewielu potrafi wytknąć pomniejsze głupoty debiutanckiego filmu południowoafrykańskiego reżysera. Kino SF z otwartymi ramionami przyjęło Blomkampa, zacierając ręce w oczekiwaniu na kolejny film. Przyszło Elizjum i zamiast szczęk opadły ręce. Przynajmniej mnie. Podczas gdy socjalistyczne poglądy reżysera były w Dystrykcie 9 przemycane z wyczuciem i mądrością, w Elizjum reżyser postanowił sobie pofolgować. Świat niczym w bajce dla dzieci podzielił na pół, na górze umieszczając uprzywilejowanych, na dole tych, którzy na przywileje sobie nie zasłużyli. Rzecz jasna jeden z dołu postanawia zawalczyć o swoje, by przywrócić światu społeczną sprawiedliwość. Mnie tylko nasuwa się pytanie: czym właściwe ta sprawiedliwość jest? Zakazem dorabiania się, krytyką bogactwa? Rozdawaniem wszystkim ryb zamiast wręczania do rąk wędek? Czy Blomkamp był podczas pisania scenariusza absolutnie pewny, że wszyscy na górze szczerze cieszą się perfidią wyzysku, a wszyscy na dole z miejsca zasłużyli na darmową nagrodę? Nie ma wątpliwości, że Elizjum jest metaforą sytuacji w RPA. Problem, który trawi ten kraj, jest jednak wedle mnie tak kulturowo niejednoznaczny, tak społecznie trudny do rozsądzenia, że zwykły podział na czerń i biel nie oddaje mu sprawiedliwości. Poza tym Elizjum wydało mi się nadto efekciarskie i krzykliwe, co również utrudniało mi seans. Dopiero bardzo sympatyczny Chappie odkupił winy Blomkampa, ale o tym może innym razem.
Life
Podobne wpisy
Twardej fantastyki nigdy za wiele. W myśl tradycji wyznaczonej m.in. przez Tajemnicę Andromedy warto zapoznawać się z tworami SF tej odmiany, gdyż z założenia ukazują one najbardziej prawdopodobne antycypacje. Life miał być jednym z tych filmów. Pieczołowicie przygotowana scenografia, solidne kostiumy i, co najważniejsze, znane twarze w obsadzie miały przyciągać uwagę widowni i budzić wrażenie profesjonalizmu. W pierwszej połowie filmu zastosowane środki dają o sobie znać i wydaje się, że wszystko działa jak należy. Natomiast tuż po tym, gdy na jaw wychodzi, z jaką tajemnicą mają do czynienia astronauci, na dobre rozkręca się festiwal żenady. To, co w swej stylistyce przypomina twardą fantastykę, z czasem przybiera formę wyjątkowo sztampowego horroru osadzonego w kosmosie. Nie dajcie się zatem nabrać na przykuwającą uwagę i stwarzającą wrażenie solidności aurę tego widowiska. Nim odkryjecie fałsz, królik niespodziewanie wyskoczy z kapelusza, obnażając całą prawdę o widowisku z 2017 roku.
A.I. Sztuczna Inteligencja
Balon Sztucznej inteligencji pompował się sam. Nie dość, że po latach rozstania z gatunkiem Steven Spielberg wrócił do tematów, które go kręcą, to jeszcze zrobił to przy udziale inicjatywy swego nieżyjącego guru, Stanleya Kubricka. Wiadomo bowiem, że scenariusz A.I. rozwijał się od lat 70., gdy jeszcze sam mistrz był nakręceniem adaptacji opowiadania Briana Aldissa żywo zainteresowany. Na papierze zatem wszystko się zgadzało, przed kamerą zresztą także. W roli sztucznego chłopca, fantastycznonaukowego odpowiednika Pinokia, obsadzono rozchwytywanego wówczas za sprawą Szóstego zmysłu Haleya Joela Osmenta. Z kolei w jego towarzysza, a zarazem męską maszynę seksu, wcielił się Jude Law. W obsadzie można było znaleźć jeszcze kilka istotnych nazwisk, jak William Hurt czy Brendan Gleeson, najpewniej skuszonych perspektywą pracy ze Spielbergiem. I co? I nic. Trudno mi Sztuczną inteligencję określać mianem totalnej klapy, co z kolei odzwierciedliły finanse, ale jestem i byłem w przypadku tego filmu daleki od zachwytów. Jest w nim coś niepokojącego, coś, co przez większość seansu nie pozwala mi usiedzieć spokojnie w fotelu. Jest też coś dojmującego, co często wzbudza zażenowanie i złość. Największy problem mam jednak z tym, że po latach nie wiem, czym ten film miał być. Z pewnością trudno nazwać go filmem rodzinnym z uwagi na przeogromną moc smutku wylewającego się z ekranu oraz obecność dość zaskakujących scen grozy. Nie ma też co porównywać tego filmu z lekkością i polotem E.T. Z kolei jako poważny fantastycznonaukowy moralitet Sztuczna inteligencja wypada aż nadto banalnie i łopatologicznie. Pobrzmiewające w filmie pytanie: „czy androidy mogą kochać?”, ani na chwilę nie staje się interesujące, ani na chwilę nie zapowiada czegoś odkrywczego. Czarę goryczy przelewa jednak rola Osmenta, który, najpewniej nie ze swojej winy, wypadł w tym filmie po prostu… przerażająco.