Najbardziej ROZCZAROWUJĄCE BLOCKBUSTERY XXI wieku
Spopularyzowany ponad cztery dekady temu termin “blockbuster” odnosi się do zyskownych filmów cieszących się ogromną popularnością, a także do tych, które są kręcone z myślą o takim losie. Ogromne budżety, gwiazdorskie obsady, rozmach i realizacyjny przepych – to głośne i intensywnie reklamowane produkcje, które w okresie poprzedzającym ich premierę nierzadko wyskakują na nas nawet z lodówki. Z perspektywy filmowych studiów są to duże inwestycje, których celem jest zarobienie na siebie i przyniesienie dużych zysków nie tylko z kin, ale także z rozmaitych gadżetów i przedmiotów kolekcjonerskich. Współcześnie (a przynajmniej do niedawna) producenci spoglądający zazdrośnie na bajońskie sumy zarabiane przez filmy Marvela marzą o własnych filmowych uniwersach, które mają potencjał zarobić znacznie więcej niż zwyczajne sequele. Wychodzi to różnie, a każdego roku jesteśmy świadkami mniej lub bardziej spektakularnych wysokobudżetowych porażek.
W tym tekście wyróżnię jedne z największych blockbusterowych katastrof, jakie widział świat filmu. To przykłady wyjątkowego marnotrawstwa pieniędzy, talentu i czasu widzów; tradycyjnie zachęcam również do dzielenia się tytułami, których tu zabrakło – warto jednak pamiętać, że to nie jest lista oparta na osobistych preferencjach, ale na odbiorze widzów (w tym krytyków) lub rozczarowujących wynikach finansowych.
1) DCEU w najgorszym wydaniu
Sukcesy Aquamana, Wonder Woman i Shazam! pokazują, że filmy DC skupione na pojedynczych bohaterach są siłą tego uniwersum. Bardziej ambitne crossovery są jednak pogrążane przez brak należytego wprowadzenia – ich powstanie przywodzi na myśl budowanie domu bez fundamentów. Z tej nieszczęsnej trójki pomimo swoich scenariuszowych ułomności odrobinę broni się Batman v Superman (świetne sceny akcji z Batmanem, spójny klimat, niezłe aktorstwo Afflecka i Cavilla), ale pozostałe dwa tytuły to groteskowe potworki. Grube miliony budżetu, a CGI w Legionie samobójców i Lidze Sprawiedliwości wygląda gorzej niż w filmach sprzed dekady, fatalny montaż i zwyczajnie brzydka warstwa wizualna są zaś zwyczajnie niegodne produkcji tego kalibru. Dodajmy do tego prawdziwie żałosnych złoczyńców (przy Steppenwolfie najsłabsi Marvelowi złoczyńcy urastają do rangi Dartha Vadera) i okropne scenariusze wypełnione okropnymi dialogami, a otrzymamy jedne z najnudniejszych i najbardziej pokracznych widowisk, jakie widział świat superbohaterów. Znamienny jest też fakt, że Liga sprawiedliwości przyniosła studiu straty, choć wydawałoby się, że to po prostu niemożliwe.
2) Dzień niepodległości: Odrodzenie
Podobne wpisy
Pierwszy Dzień Niepodległości nie zestarzał się z gracją, ale wciąż nie można odmówić mu pewnego uroku, wynikającego przede wszystkim z energii między Jeffem Goldblumem a Willem Smithem. Nakręcony 20 lat później sequel pozbawiony jest jednak jakichkolwiek zalet pierwowzoru, a zastępuje je galeria bezbarwnych postaci biorących udział w bezbarwnych scenach akcji, które opuszczają głowę widza tuż po wyjściu z kina. Całości nie pomaga też typowe dla Emmericha drętwe poczucie humoru i strona wizualna, która po prostu jest i nie wzbudza najmniejszej ekscytacji. Brak Willa Smitha (którego postać zabito między filmami) i ewidentny brak chęci Goldbluma nie pomagają całości. Jedynym pozytywnym aspektem tej sprawy jest fakt, że finansowa porażka tego filmu pogrzebała szansę na jakikolwiek sequel.
3) Planeta małp
Lata po kultowym klasyku i lata przed zaskoczeniem w postaci świetnej trylogii zwieńczonej doskonałą Wojną o planetę małp Tim Burton popełnił luźny remake pierwowzoru. Film ten spotkał się z tak kiepskim odbiorem, że zabił temat planety małp na dziesięć lat. Chaotyczna fabuła pełna wątków prowadzących do niczego, czerstwe dialogi przywodzące na myśl kino klasy B i niezamierzona śmieszność były wymienianie jako podstawowe problemy produkcji. Po niemal dwóch dekadach jedyny aspekt tego filmu, który bywa wspominany, to jego kuriozalne zakończenie, które według samego Burtona miało być pozbawione sensu i planowano je wytłumaczyć dopiero w niedoszłym sequelu.
4) Sequele Transformers
Pierwsza część Transformers to kompetentnie nakręcone widowisko, które poza nadmiarem wątków i kilkoma głupkowatymi żartami do dziś robi wrażenie pomysłami inscenizacyjnymi Michaela Baya. Tego sukcesu nie udało się jednak powtórzyć w sequelach, które żenują rozwleczoną do granic możliwości (i równie bzdurną) fabułą, szczeniackim poczuciem humoru i karykaturalnymi postaciami. I o ile druga i trzecia część serii mają swoje momenty, tak Wiek zagłady i Ostatni rycerz nie imponują nawet wizualnie. Nudne kadry, nieprzekonujące CGI, kompletny brak pomysłów na interesujące starcia – setki milionów dolarów i wszystkie cuda współczesnej technologii nie wystarczyły, by nakręcić coś, co chociaż dorównywałoby pierwowzorowi z 2007 roku. Na całe szczęście widzowie wreszcie zwietrzyli fuszerkę, czego efektem były bardzo rozczarowujące wyniki finansowe ostatniej części cyklu. Odsunięcie Michaela Baya od reżyserskiego stołka i bardzo sympatyczny spin-off w postaci Bumblebee dają nadzieję na to, że ta seria może mieć całkiem sensowną przyszłość.