Najbardziej ROMANTYCZNE filmy SCIENCE FICTION
Pasażerowie (2016), reż. Morten Tyldum
Owa potrzeba współbycia, z zawartym w niej od początku, chociaż niewyeksplikowanym, podtekstem seksualnym, zmusza Jima Prestona (Chris Pratt) do przedwczesnego obudzenia Aurory Lane (Jennifer Lawrence), pisarki, urodziwej pasażerki tego samego statku, której całe życie nagle przewraca się do góry nogami. Perspektywa samotności przez kilkadziesiąt lat może przerazić. Jim jednak nie wybiera do wybudzenia byle kogo – dokonuje wyboru zgodnie ze swoimi męskimi preferencjami. Romantyczne i użyteczne w jednym. Przed dwojgiem rozbitków stoi jednak niełatwa przyszłość. Oceniana z dzisiejszej, społecznej perspektywy jawi się wręcz niemożliwa do przetrwania bez wsparcia społeczeństwa, które znamy i bez którego, jak uważamy, nie da się normalnie żyć. W romantycznych do granic zdrowego rozsądku Pasażerach samotna dwójka ludzi umiała mimo to stworzyć sobie prawdziwą miłosną idyllę i szczęśliwie umrzeć ze starości, tworząc fabularnie ciepły i wciągający widza kosmiczny romans.
Ex Machina (2015), reż. Alex Garland
Podobne wpisy
Uczłowieczanie androidów stało się w kinie science fiction popularnym sposobem na przykucie uwagi widzów. Poza tym jest jedynym strawnym dla nich sposobem, żeby wprowadzić ewentualne wątki romantyczne, przecież inaczej transgatunkowe stosunki miłosne nie wpłynęłyby dobrze na odbiór filmu. A tak robot czy inaczej zwący się syntetyk o ludzkich cechach traktowany jest niemal jak człowiek, a więc powoduje przypływ uczuć i empatii. Taka jest – a może lepiej powiedzieć, że do takiej aspiruje – Ava (Alicia Vikander). Okazuje się jednak, że człowieka przeżywającego zachwyt nową technologią bardzo łatwo omamić i następnie zwieść. Uczłowieczając roboty, powinniśmy pamiętać, że ich natura przynajmniej przez jakiś technologiczny czas pozostanie odmienna, a gdy dorówna naszej, ich świadomość niezależności i wolności gatunkowej tylko wzrosną. Tak czy inaczej, tworząc inne istoty świadome, nie spodziewajmy się od nich bezgranicznego współczucia ani romantycznych afektów, ponieważ wydają się podobne do nas.
Dawca pamięci (2014), reż. Phillip Noyce
Ileż bólu musieliśmy w swojej genetycznej świadomości doświadczyć, że tworzymy tyle literatury i na jej podstawie filmów o idealnych społeczeństwach bez cierpienia, nieszczęścia, biedy i innych trapiących nasz świat dysfunkcji. Lecz nawet w ekranowej fikcji zawsze jest z tymi postdystopijnymi rzeczywistościami coś nie tak. I bardzo dobrze, ponieważ mamy jeszcze przynajmniej na tyle resztek racjonalnego osądu, żeby uznać, zgodnie zresztą z naszą naturą, że nie da się stworzyć utopii moralnej i raju na ziemi. Taki jest też Dawca pamięci. To film dość łopatologicznie pouczający, z mocnym wątkiem romantycznym rozgrywającym się między bardzo młodymi ludźmi, Jonasem (Brenton Thwaites) i Fioną (Odeya Rush). Do takiej również widowni jest ta historia skierowana. Młodzi wciąż uczą się czuć, często w sposób znacznie bardziej afektywny i romantyczny niż doświadczeni ludzie. Ma to swój urok, ulotny i jednocześnie tak silnie emocjonalnie obezwładniający, jak tylko można to sobie wyobrazić, jeśli się jeszcze pamięta młodość i pierwsze niesione przez nią zauroczenia, bez których niemal kończył się świat.
Wiecznie młody (1992), reż. Steve Miner
Od kilku lat zastanawiam się, jak wyglądałby ten film, gdyby za reżyserię odpowiadał Sydney Pollack. Nigdy się już tego nie dowiem, ale mam wrażenie, że Wiecznie młody nie byłby tak niszowo kultowy. Powiedzmy, że to nie zarzut subiektywny, lecz obiektywny. Chciałbym, żeby było inaczej, bo Mel Gibson w tym okresie był jeszcze w szczytowej formie, a historia zahibernowanego pilota zasługuje na bardziej sugestywne zapisanie się w historii filmu. No cóż. Czasu nie zawrócimy, chociaż główny bohater filmu w jakimś sensie próbował uciec od brzemienia przeszłości i utraty najważniejszej kobiety w życiu. Sądził, że hibernacja mu to umożliwi. Odwlókł tylko to, co nieuniknione, a więc emocjonalną niepamięć. Znalezienie się w innych czasach zaprocentowało jednak poznaniem nowych uczuć, których istnienie zapewne by radykalnie odrzucił, wciąż kochając swoją Helen. Nasze przekonania co do przeszłości często są weryfikowane przez wszystko to, co zamienia się w teraźniejszość, niespiesznie krocząc ku nam z przyszłości. Taka jest kolej rzeczy, niekoniecznie zgodna z naszym „romantycznym” podejściem do życia. Miłości jest wiele, niekoniecznie na całe życie. Nawet hibernacja nie powstrzyma naszej zmienności, a na niej opiera się całą nasza zdolność do tworzenia nowatorskiej cywilizacji.
Mr. Nobody (2009), reż. Jaco Van Dormael
Jared Leto nie pozostawił wątpliwości – to jedna z jego najlepszych ról, chociaż wielokrotnie podczas seansu miałem ochotę krzyknąć, żeby twórcy dali go więcej. Nie dali i sprawili pewnie zawór wielu miłośnikom aktora, podobnie jak wielbicielom transhumanistycznego science fiction. Mr. Nobody jedynie udaje popkulturowo rozumianą fantastykę naukową. I chociaż znajdziemy tu ostatniego śmiertelnego człowieka na Ziemi, którego śmierć okazuje się medialną sensacją, to jednak trzon fabuły zasadza się na różnych wersjach jego zupełnie niefantastycznego życia w całkiem normalnym, obyczajowym świecie. Dzięki temu zrobiło się miejsce na obszerny melodramat z kobietą w tle (Diane Kruger), największą miłością pana Nemo Nobody, którą przybliża i oddala od niego przemożny czas. Różne wersje życia Nemo spaja największe pragnienie, jakie ma – być z Anną.