search
REKLAMA
Action Collection

NA LINII OGNIA. 25 lat od premiery

Jacek Lubiński

20 sierpnia 2018

REKLAMA

Warto przy tym odnotować, że przez dość długi czas postać Malkovicha jest de facto równorzędnym dla Franka bohaterem. Nominowany za swą rolę do Oscara, Złotego Globu i BAFTA aktor osiągnął bowiem rzadką w tego typu kinie sztukę sportretowania zwyrodnialca w sposób podskórnie zyskujący naszą sympatię. Oczywiście w pewnym momencie i tak stajemy po stronie Clinta, nie tylko dlatego, że tak wypada. Lecz osoba Bootha ma w sobie ten rodzaj magnetyzmu oraz godne pozazdroszczenia poświęcenie dla sprawy, które zarezerwowane są dla największych geniuszy zbrodni X muzy. Bez jego obecności byłoby to z pewnością o klasę słabsze dzieło. I pomyśleć, że producenci chcieli początkowo obsadzić w tej roli Roberta De Niro, zapewne przekonani o tym, że gwiazdor znów da iście psychopatyczny, kreskówkowy popis rodem z wcześniejszego o dwa lata remake’u Przylądka strachu. Ironicznie odwrócona sytuacja powtórzyła się potem przy okazji Air Force One (1997), w którym to rola prezydenta Marshalla przypaść miała Malkovichowi w przypadku, gdyby Harrison Ford odmówił. Tak się jednak nie stało – może to i źle?

Co ciekawe, również Eastwood nie był tu pierwszym wyborem. Będący już wtedy po sześćdziesiątce aktor to nie jedyny wyjadacz dużego ekranu, z którym wiązano nadzieję sportretowania pięćdziesięcioletniego Horrigana. Rola ta przechodziła kolejno przez ręce Roberta Redforda, Jamesa Caana, a nawet Dustina Hoffmana, który wystąpił później u Petersena w pamiętnej Epidemii. Dziś trudno wyobrazić sobie jednak któregokolwiek z nich na miejscu Eastwooda, którego charakter aż wylewa się z kart scenariusza. Ale czy mogło skończyć się inaczej, skoro filmowego ochroniarza oparto na rzeczywistej postaci agenta Secret Service – niejakiego… Clinta Hilla, który w latach 60. służył prezydentowi Kennedy’emu tego feralnego dnia w Dallas.

Znamienne – a dziś w sumie trudne do pomyślenia – że obchodzący właśnie swoje dwudziestopięciolecie projekt studia Columbia otrzymał pełne wsparcie Secret Service, a filmowcom pozwolono odwiedzić sporo autentycznych lokacji, wliczając w to wnętrze Białego Domu. Jakby tego było mało, to część przebitek z filmowej kampanii była wybranym materiałem archiwalnym z batalii Billa Clintona o prezydencki stołek w 1992 roku. Cztery miliony dolarów z czterdziestomilionowego budżetu przeznaczono też na komputerowe ingerowanie w starsze nagrania z byłymi głowami państwa – zadanie wciąż niełatwe w tamtych czasach, wszak dopiero rok później do kin wszedł rewolucyjny pod tym względem Forrest Gump. Opłaciło się jednak, Na linii ognia nadal trzyma bowiem w tej kwestii fason. Był to przy tym duży hit sezonu, pomimo narzuconej mu kategorii R, ponad czterokrotnie zwracający w kinowych kasach zainwestowane w niego pieniądze.

Poza sukcesem finansowym film Petersena dobrze poradził sobie również artystycznie. Większość krytyków była zachwycona, a prócz wspomnianej roli Malkovicha Amerykańska Akademia wyróżniła także nominacjami skrypt oraz montaż weteranki celuloidowej taśmy, Anne V. Coates – zmarłej niedawno w imponującym wieku 92 lat kobiety odpowiedzialnej jeszcze za poskładanie do kupy takich tytułów, jak Lawrence z Arabii, Jak to się robi w Chicago, Kongo czy niesławne Pięćdziesiąt twarzy Greya. W tej wyliczance uznanych nazwisk nie może zabraknąć jeszcze maestro Ennio Morricone, który cieszącą się powodzeniem ilustrację napisał trochę w stylu wcześniejszych Nietykalnych Briana De Palmy, nadając Na linii ognia podobny romantyczno-podniosły nastrój, odpowiednią dozę suspensu i dodatkowo okraszając ruchomy obraz wyjątkowej urody tematem miłosnym.

Całkiem niedawno głodne kolejnych remake’ów, prequeli, sequeli oraz innych leniwych wynalazków Hollywood ogłosiło, że na bazie filmu Petersena wysmażą serial. Na razie jednak, po trzech latach od wypłynięcia tych rewelacji, panuje cisza w temacie. I dobrze, bo chociaż nie jest to produkcja wolna od wad, a pod względem technicznym zdołała nieco zatracić na znaczeniu (wliczając w to cichego bohatera filmu, czyli stworzony domową robotą, fikcyjny pistolecik Bootha, asekuracyjnie zniszczony tuż po zakończeniu zdjęć), to jednak pozostaje nad wyraz solidną, bezbłędnie trzymającą na krawędzi fotela robotą z tak zwaną duszą. Nie chcę znowu pisać, że na swój sposób wyjątkową, ale pod wieloma względami tak właśnie jest, bo dziś – z przyczyn różnych – podobnie skrojonych filmów dla dużych chłopców jest już niestety coraz mniej.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA