Musicale, po których będziesz PŁAKAĆ, zamiast ŚPIEWAĆ

Cały ten zgiełk (1979). Przygnębiające przedstawienie
Podobne wpisy
Bob Fosse był reżyserem, który mimo nakręcenia tylko pięciu obrazów zrobił dla musicalu jako gatunku filmowego więcej niż ktokolwiek inny. Opus magnum Fosse’a to Kabaret, film muzyczny, który znakomicie oddaje atmosferę niepewności i grozy związaną z widmem nadejścia hitlerowskich rządów. W kontekście tego smutnego zestawienia na uwagę zasługuje jednak inny obraz słynnego broadwayowskiego choreografa, którym jest na poły biograficzny Cały ten zgiełk. Film z 1979 roku zawiera w sobie elementy surrealistyczne, jest też szorstki i przygnębiający. Opowiada historię Joego Gideona (rewelacyjny Roy Scheider), którego intensywne, przepełnione pracą, zdradą oraz używkami życie pędzi ku samozagładzie. Główny bohater postrzega istnienie jako show, powtarza to sobie zresztą każdego ranka po zaaplikowaniu kropelek do przekrwionych oczy i wypiciu wody z tabletką Alka-Seltzer, która złagodzi kaca. Nie ulega jednak wątpliwości, że Gideon to wielki, utalentowany i perfekcyjny artysta, tym bardziej trudno patrzeć obojętnie na zbliżający się dużymi krokami, nieuchronny koniec jego życia, z którego zresztą też zrobi przejmujące przedstawienie.
Nędznicy (2012). Life has killed the dream
Powieść Nędznicy Wiktora Hugo z 1862 roku przenoszono na język filmowy już ponad trzydzieści razy. Ostatnia do tej pory ekranizacja najsłynniejszej książki francuskiego przedstawiciela romantyzmu miała swoją premierę w 2012 roku, a wyreżyserował ją Tom Hooper. Każdy, kto miał styczność z literackim pierwowzorem lub najprawdopodobniej którąkolwiek z adaptacji powieści, doskonale wie, że wkraczając również do świata Nędzników stworzonego przez Brytyjczyka, będzie musiał zaciskać zęby, aby powstrzymywać łzy. Smutek to przecież powód, dla którego między innymi ogląda się tę historię.
W filmie Hoopera znakomite aktorstwo i muzyka intensywnie oddziałują na emocje widowni. Prawdziwym apogeum niewyobrażalnego żalu jest tu jednak łamiące serce wyśpiewanie klasycznego utworu I Dreamed a Dream przez Anne Hathaway w roli Fantyny. Pomaga w tym innowacyjne podejście twórców filmu do scen śpiewanych, które wykonywane są „na żywo”, czyli podczas kręcenia obrazu, a nie dogrywane dopiero później. Hathaway poświęciła się dla roli Fantyny bez reszty, pozwoliła nawet na obcięcie sobie włosów podczas zdjęć. Jeśli właśnie ten akt oddania przyczynił się do wspomnianego, rozbrajającego najtwardszych widzów występu, to trzeba aktorce ze łzami w oczach podziękować.