Sam zamysł śmierci Jerycha jest przykładem papugowania po wspomnianej już Krytycznej decyzji. We wszystkich tych filmach za zadanie postawiono sobie bowiem uśmiercenie (niezniszczalnej zdawałoby się) ikony kina akcji w sposób zaskakujący i jednocześnie zrywający z przyjętymi zasadami gatunku/emploi aktora. Po Willisie i Seagalu przyszedł więc czas na Schwarzeneggera, który miał tym samym udowodnić, że potrafi grać. Całość oczywiście nie wypaliła, a gwoździem do trumny okazała się finałowa potyczka z szatanem, w której to Arnie poświęca swe życie, rzucając się na miecz osadzony w kamiennej rzeźbie anioła – co ciekawe, miecz wygląda na prawdziwy (czyżby słynny palec boży?). Gorzej, że jego poświęcenie jest absolutne zbędne i nielogiczne, gdyż chwilę później wszechmogące zło i tak przestaje się liczyć. W dodatku dogorywającemu bohaterowi objawia się duch zmarłej żony i córki, czyli jest nie tylko rozczarowująco, ale i przesadnie ckliwie.
Jody to wbrew pozorom imię męskie, do tego nosi je Forest Whitaker. Nie interesują nas jednak intencje jego rodziców w momencie, gdy krzywdzili go tym imieniem już we wczesnym dzieciństwie, ale zgon w życiu dorosłym. Ponieważ Gra pozorów to film z kilkoma twistami, toteż i śmierć Jody’ego następuje dość nagle i niespodziewanie. Zaskoczenie jest tym większe, że ginie on podczas ucieczki, która mogła uratować mu życie. Kończy on pod kołami pojazdu swoich niedoszłych wybawców, co automatycznie kwalifikuje tę śmierć jako przewrotność losu, a przy tym także bezczelnie prawdziwą. W końcu wypadki nie tylko chodzą po ludziach, ale potrafią się po nich także przejechać.
Dwa, a raczej dwoje, w jednym. Przy czym z tym jednym można się kłócić, bo ostatnie tchnienie Theo w finale filmu da się jednak przewidzieć, nie kopie też równie mocno w brzuch, jak wcześniejsze zabójstwo Julian – na swój sposób jest wręcz kojące, uspokaja. Oto nasz bohater przebył swoją wędrówkę, spełnił zadanie, w rezultacie którego przypuszczalnie uratował ludzkość. Być może nawet resztkami świadomości udaje mu się usłyszeć nadpływający statek, poczuć satysfakcję z faktu, iż jeszcze nie wszystko stracone, że wciąż jest nadzieja. A tę właśnie odebrała mu między innymi wcześniej brutalna śmierć jego ukochanej, którą jej kompani zastrzelili zupełnie znienacka jak psa, dając jej się w bólach wykrwawić na jego oczach.
Zdecydowanie jedna z najkrwawszych, wręcz surowych w swej formie i prostocie scen tego rodzaju. Pomimo oczywistego wpisania się w historię popkultury i, co za tym idzie, wielu jej parodii, nadal ogląda się ją z ciarami na plecach i nieprzyjemnym uczuciu w gardle. Już abstrahując od tego, że nie tak dawno faktycznie odszedł odtwórca roli Kane’a – niezastąpiony John Hurt – jest to po prostu cholernie mocna sekwencja, poprzedzona odpowiednio spokojnym, wręcz sielskim obrazkiem „ostatniej wieczerzy”. A potem nagłe ataki konwulsji i eksplodująca na wszystkie strony klatka piersiowa, na którą na. A w środku… nowe życie. Umarł król, niech żyje król! Fascynujące i przerażające jednocześnie. I w każdym calu bezkompromisowe.
Sporo w tym filmie bohaterów, tak więc łatwo się pogubić. Jednak tego znacie na pewno – musicie znać, bo to Woody Harrelson, który na moment przed zgonem wygląda tak:
Wygląda tak, gdyż właśnie wyciągnął zawleczkę własnego granatu, podnosząc się nagle z ziemi. Prosty, ale wyjątkowo głupi błąd, którym charakteryzują się raczej żółtodzioby, a nie wprawieni wojskowi pokroju Kecka. I zapewne Keck zostałby zapamiętany jako kandydat do Nagrody Darwina, gdyby nie szybka reakcja na popełniony błąd – sekundę później naprawił go, uskakując w bok i własnym ciałem zasłaniając wybuch. Sam zginął w dość nieciekawych okolicznościach (i sporych bólach), lecz uratował życie wielu kolegów wokół. Niby proste, ale nobliwe.