search
REKLAMA
Ranking

KONANIE NA EKRANIE, czyli najbardziej ZASKAKUJĄCE ŚMIERCI bohaterów

Jacek Lubiński

29 kwietnia 2017

REKLAMA

Llewelyn Moss (To nie jest kraj dla starych ludzi)

„Pieniądze szczęścia nie dają”. „Lepiej dmuchać na zimne”. „Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomym”. „Nie cudzołóż”. „Nie kradnij”. To tylko kilka przykładów przysłów, powiedzonek i zasad, o których poczciwy Llewelyn zapomniał, ignorując na moment zagrożenie i… zapominając się pewnego gorącego dnia nad basenem. Za karę dostał serią z automatu. Zatem na logikę nie ma tu mowy o zaskoczeniu. Niemniej Moss był, jak by nie patrzeć, wiodącym bohaterem historii braci Coen – bohaterem, któremu chętnie się kibicowało, i który do tego momentu sporo przeszedł i z niejednych ran zdołał się wylizać. A tymczasem jego śmierć została ukazana właściwie poza kadrem, jakby przez przypadek i niejako przy okazji, niemalże obojętnie. Zupełnie jakby był poznanym dosłownie dwie sceny wcześniej pomagierem faktycznego protagonisty albo nawet skromnym epizodem. W tej sytuacji marnym pocieszeniem jest, że przynajmniej walczył dzielnie do końca, jak na żołnierza przystało.

Doktor Malcolm Crowe (Szósty zmysł)

Bruce Willis zapewne zaskoczył wszystkich swoim poświęceniem dla całej planety w o rok młodszym Armageddonie. Jednak dopiero u M. Nighta Shyamalana jego śmierć stanowi clou całego filmu, a nawet i go przytłacza. Co jest odrobinę kuriozalne, jeśli wziąć pod uwagę, że ze wszystkich twistów rozsianych po fabule ten jest akurat łatwy do przewidzenia, gdyż wynika już z pierwszych paru minut seansu. Dodatkowo fakt, że Malcolm potrzebuje całego filmu i porady małego chłopca, żeby pojąć, iż już dawno kipnął, zakrawa na malutką kpinę. A jednak to właśnie ten moment stał się największym zaskoczeniem nie tylko danej dekady, ale i całego gatunku. Miał Shyamalan nosa.

Marion Crane (Psychoza)

Przykład, który obecnie trudno brać na poważnie, gdyż scena śmierci Marion przeszła do historii i dziś stanowi żelazną klasykę kina znaną nawet osobom, które filmu nie widziały. Niemniej zatrudnienie urodziwej Janet Leigh i zabicie jej na długo przed końcem, i to dokładnie w momencie, w którym zaczęła się w niej stosowna przemiana, a widz zaczął z nią sympatyzować, było w dniu premiery niemałym szokiem. Solidnie spotęgowanym w dodatku perfekcyjną stroną audiowizualną, która nadal bezbłędnie oddziałuje na zmysły. Atakujące nas smyczki w muzyce Bernarda Herrmanna, wtórujący jej montaż oraz dosadne zbliżenia na nóż, martwą twarz Crane i jej posokę spływającą do rur wraz z wodą to momenty nie tylko niezapomniane, ale też naprawdę potrafiące nagle wstrzymać nam oddech.

Marvin (Pulp Fiction)

Gdy mimowolnie spojrzeliście na sam tytuł filmu, to pewnie pomyśleliście o Vincencie Vedze. I rzeczywiście, on także jest w opisywanej scenie, ale jako sprawca zgonu, a nie jego ofiara. To właśnie Vincent odwraca się w stronę Marvina w jadącym aucie i radośnie sobie z nim rozmawia, cały czas trzymając palec na spuście odbezpieczonego pistoletu wycelowanego w biednego Marva. Chwilę potem Jules wjeżdża na wybój, samochód podskakuje, Vincent niechcący naciska spust i broń wypala. Z siedzącego z tyłu Marvina pozostaje wspomnienie i jedna wielka czerwona plama, która je potęguje. Jules puszcza wiązankę przekleństw, a Vincent robi głupią minę, tłumacząc się: „Aw, man, I shot Marvin in the face”. A co na to Marvin? Marvin’s dead, baby. Marvin’s dead.

Pułkownik Nicholson (Most na rzece Kwai)

Któż z nas nie zna tego filmu? Któż nie pamięta tej sceny? Śmierć pułkownika Nicholsona to jedna z ikon kina i moment, który się po prostu nie zestarzeje. Ten finał zawsze trzyma w napięciu i niepewności, nawet jeśli zna się go na pamięć – i za każdym razem „wyczyn” pułkownika zaskakuje, bo tego zwyczajnie nie da się przewidzieć. Most musiał zostać wysadzony – to było jasne. Ale sam fakt nagłego zgonu Nicholsona, który pociągnął za sobą wiadomą reakcję zapłonową, to już coś, co pamięta się latami. Zapomnijcie o stetryczałym Obi-Wanie, który umiera, „bo tak i już” – to Nicholson stanowi w tym wypadku opus magnum sir Aleca Guinnessa.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA