„Pieniądze szczęścia nie dają”. „Lepiej dmuchać na zimne”. „Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomym”. „Nie cudzołóż”. „Nie kradnij”. To tylko kilka przykładów przysłów, powiedzonek i zasad, o których poczciwy Llewelyn zapomniał, ignorując na moment zagrożenie i… zapominając się pewnego gorącego dnia nad basenem. Za karę dostał serią z automatu. Zatem na logikę nie ma tu mowy o zaskoczeniu. Niemniej Moss był, jak by nie patrzeć, wiodącym bohaterem historii braci Coen – bohaterem, któremu chętnie się kibicowało, i który do tego momentu sporo przeszedł i z niejednych ran zdołał się wylizać. A tymczasem jego śmierć została ukazana właściwie poza kadrem, jakby przez przypadek i niejako przy okazji, niemalże obojętnie. Zupełnie jakby był poznanym dosłownie dwie sceny wcześniej pomagierem faktycznego protagonisty albo nawet skromnym epizodem. W tej sytuacji marnym pocieszeniem jest, że przynajmniej walczył dzielnie do końca, jak na żołnierza przystało.
Bruce Willis zapewne zaskoczył wszystkich swoim poświęceniem dla całej planety w o rok młodszym Armageddonie. Jednak dopiero u M. Nighta Shyamalana jego śmierć stanowi clou całego filmu, a nawet i go przytłacza. Co jest odrobinę kuriozalne, jeśli wziąć pod uwagę, że ze wszystkich twistów rozsianych po fabule ten jest akurat łatwy do przewidzenia, gdyż wynika już z pierwszych paru minut seansu. Dodatkowo fakt, że Malcolm potrzebuje całego filmu i porady małego chłopca, żeby pojąć, iż już dawno kipnął, zakrawa na malutką kpinę. A jednak to właśnie ten moment stał się największym zaskoczeniem nie tylko danej dekady, ale i całego gatunku. Miał Shyamalan nosa.
Przykład, który obecnie trudno brać na poważnie, gdyż scena śmierci Marion przeszła do historii i dziś stanowi żelazną klasykę kina znaną nawet osobom, które filmu nie widziały. Niemniej zatrudnienie urodziwej Janet Leigh i zabicie jej na długo przed końcem, i to dokładnie w momencie, w którym zaczęła się w niej stosowna przemiana, a widz zaczął z nią sympatyzować, było w dniu premiery niemałym szokiem. Solidnie spotęgowanym w dodatku perfekcyjną stroną audiowizualną, która nadal bezbłędnie oddziałuje na zmysły. Atakujące nas smyczki w muzyce Bernarda Herrmanna, wtórujący jej montaż oraz dosadne zbliżenia na nóż, martwą twarz Crane i jej posokę spływającą do rur wraz z wodą to momenty nie tylko niezapomniane, ale też naprawdę potrafiące nagle wstrzymać nam oddech.
Gdy mimowolnie spojrzeliście na sam tytuł filmu, to pewnie pomyśleliście o Vincencie Vedze. I rzeczywiście, on także jest w opisywanej scenie, ale jako sprawca zgonu, a nie jego ofiara. To właśnie Vincent odwraca się w stronę Marvina w jadącym aucie i radośnie sobie z nim rozmawia, cały czas trzymając palec na spuście odbezpieczonego pistoletu wycelowanego w biednego Marva. Chwilę potem Jules wjeżdża na wybój, samochód podskakuje, Vincent niechcący naciska spust i broń wypala. Z siedzącego z tyłu Marvina pozostaje wspomnienie i jedna wielka czerwona plama, która je potęguje. Jules puszcza wiązankę przekleństw, a Vincent robi głupią minę, tłumacząc się: „Aw, man, I shot Marvin in the face”. A co na to Marvin? Marvin’s dead, baby. Marvin’s dead.
Któż z nas nie zna tego filmu? Któż nie pamięta tej sceny? Śmierć pułkownika Nicholsona to jedna z ikon kina i moment, który się po prostu nie zestarzeje. Ten finał zawsze trzyma w napięciu i niepewności, nawet jeśli zna się go na pamięć – i za każdym razem „wyczyn” pułkownika zaskakuje, bo tego zwyczajnie nie da się przewidzieć. Most musiał zostać wysadzony – to było jasne. Ale sam fakt nagłego zgonu Nicholsona, który pociągnął za sobą wiadomą reakcję zapłonową, to już coś, co pamięta się latami. Zapomnijcie o stetryczałym Obi-Wanie, który umiera, „bo tak i już” – to Nicholson stanowi w tym wypadku opus magnum sir Aleca Guinnessa.