KOBIETY RZĄDZĄ POLSKIM KINEM. Wielkie kariery i nowe szanse


Nowy wielogłos
Powracając do Kasi Rosłaniec, łatwo jest „metkować” twórcę zgodnie z jego medialnym emploi. Rosłaniec albo się uwielbia, albo nie znosi, i żadna z tych opinii nie wydaje się całkowicie poważna. Trudno o pozytywną opinię o dziele Szatan kazał tańczyć – tego wizualnie rozbuchanego, instagramowego filmu… o niczym – ale nie można odmówić istotności Galeriankom czy Bejbi Blues. Nawet jeśli niektórym upodobanie do przesady charakteryzujące twórczość Rosłaniec nie odpowiada, to rzadko które tytuły zyskują tak szeroki społecznie komentarz.
Zarazem wydaje się to jakąś prawidłowością ostatnich lat. Wiele kobiet przedziera się z tylnych rzędów dzięki głośnym, po części kontrowersyjnym tytułom, jak było z Pręgami Magdaleny Piekorz (które wywołały istnie trzęsienie ziemi), Boiskiem bezdomnych Kasi Adamik czy Dniem kobiet Marii Sadowskiej. Specjalny kazus należy się Joannie Kos-Krauze, która przez lata współtworzyła filmy swojego męża (m. in. Plac Zbawiciela czy Papuszę, pisała scenariusz do Mojego Nikifora), a jednak dopiero głośne Ptaki śpiewają w Kigali wydają się filmem bardziej świadomym stylistycznie od pozostałych, czemu niestety towarzyszyła smutna okoliczność śmierci jej męża.

Podobne wpisy
Historia polskiego kina kobiet zasługuje na oddzielny rozdział poświęcony wspaniałym, utalentowanym dokumentalistkom. Jednak w znacznym stopniu ta historia pisana jest także przez wszystkie pominięte i zapomniane twórczynie, które istnieją w pamięci krytyków i publiczności niczym jeden silny rozbłysk gwiazd… które zaraz potem gasną. Obiecująca kariera Katarzyny Klimkiewicz (z bardzo udaną Zaślepioną) niestety pozostała tylko niespełnioną obietnicą. Jeszcze większa gorycz towarzyszy losom Iwony Siekierzyńskiej – reżyserki nominowanej do studenckiego Oscara za krótkometrażówkę Pańca, stypendystkę programu festiwalu w Cannes z głośnym debiutem Moje pieczone kurczaki, który rozliczał powracających z pustymi rękami emigrantów zarobkowych, a zarazem był dziełem autotematycznym, przesiąkniętym szkołą Kieślowskiego. Kiedy wymienia się kolejne nazwiska, wygrzebuje z odmętów baz danych kolejne tytuły, w większości sprawdza się przykra prawidłowość, że częstokrotnie reżyserki w ostateczności trafiają za kamery kolejnych telenowel. Bynajmniej nie mają takiego szczęścia, jak niegdyś Izabella Cywińska, realizująca wywrotową i w pełni autorską Bożą podszewkę. Stają się one sprawnymi rzemieślnikami niekończących się, telewizyjnych produkcji. Dla nielicznych znajduje się miejsce w teatrze.

Kobiety-reżyserki na szczęście nie wydają się jakimś zagrożonym gatunki, zwłaszcza w kontekście ostatnich lat. Najbardziej wyraziste debiuty ostatnich sezonów to Córki dancingu oraz Wieża. Jasny dzień. Film Jagody Szelc to dzieło nieporównywalne do niczego na obszarze naszej kinematografii, największe zaskoczenie tegorocznego festiwalu w Gdyni, za które słusznie otrzymała Paszport Polityki. Natomiast obraz Agnieszki Smoczyńskiej mimo że rozminął się z gustami polskiej widowni, znalazł uznanie międzynarodowego świata filmu.
Niełatwo jest pisać i mówić o reżyserach – samo kryterium płci z gruntu przeczy idei równości, a kobiety nie chcą być zauważane i nagradzane za sam fakt bycia kobietami. W jednakowym stopniu trudno jest porzucić takie rozgraniczenia w stricte męskim świecie filmu i może dlatego każdy pojedynczy sukces budzi tyle ambiwalentnych emocji. Ciągle ma się poczucie, że ktoś został pominięty, niezauważony, nie dostał swojej czasy, albo nie miał odwagi się o nią upomnieć. Być kobietą w tym układzie zależności jest w równym stopni łatwo, co trudno. Rewersem dyskryminacji jest bycie uprzywilejowanym, i być może dlatego mówiąc o kinie kobiet, mówi się o silnych, niezależnych indywidualnościach, o Autorkach i Artystkach.
korekta: Kornelia Farynowska