ZIELONA GRANICA. Wielkie kino, którego nie chcemy, ale którego bardzo potrzebujemy [RECENZJA]
Siadając w kinowym fotelu weneckiego Palazzo del Cinema podczas światowej premiery Zielonej granicy, nie byłam ani trochę gotowa na to, co miało mnie czekać. Moje myśli krążyły wokół faktu, że pomiędzy następującym a poprzednim seansem nie zdążyłam wypić kawy, w związku z czym ryzyko zaśnięcia podczas projekcji wydawało się całkiem prawdopodobne – przyznajmy sobie szczerze, że festiwalowy tryb życia niestety zdecydowanie nie sprzyja filmom trwającym dwie i pół godziny. Jak się jednak okazało, byłam w naprawdę ogromnym błędzie.
Dawno już żaden seans nie poruszył mnie aż tak bardzo, jak ten. I ewidentnie nie tylko mnie, bo owacja na stojąco wśród publiczności trwała jeszcze długo po wyświetleniu napisów końcowych. Choćby i człowiek chciał, to zmrużenie oka w trakcie najnowszego dzieła (i tak, nie mam skrupułów, by w tym przypadku użyć tego słowa) Agnieszki Holland graniczy z cudem. Ciężar ładunku emocjonalnego, który ze sobą niesie, jest absolutnie obezwładniający – nie pozostaje nic innego, jak siedzieć wbitym w fotel i walczyć z samym sobą, by być w stanie dotrwać do końca. Bynajmniej nie dlatego, że stanowi to tak zły seans, że nie chcesz go oglądać. Sytuacja jest tu o wiele bardziej skomplikowana – to film tak dosadnie przedstawiający poruszany przez siebie temat, że mniej więcej w połowie pierwszego aktu masz już po prostu serdecznie dość. Dość ilości ludzkiego cierpienia, które nawet nie falami, a prawdziwym tsunami wylewa się z ekranu.
Oczywiście to nie jest wcale tak, że Holland odkrywa przed widzami jakieś dotąd szerzej nieznane fakty. Nikt, kto korzysta z internetu lub śledzi jakiekolwiek rzetelne medium informacyjne, nie powinien być zaskoczony tym, co zobaczy w Zielonej granicy. To, że kryzys uchodźczy jest realnym problemem nie tylko politycznym, lecz również humanitarnym, stanowi przecież wiedzę powszechną – choć niestety przez niektórych uparcie wypieraną. Będą to słowa przykre i brutalne, lecz siłą rzeczy czym innym okazuje się oglądanie dokumentalnych zdjęć czy wideo obcych ludzi niknących w anonimowym tłumie, a czym innym śledzenie bohaterów wprawdzie fikcyjnych, ale przedstawionych z imienia, nazwiska i przede wszystkim – życiowej historii. Przez to, że widz poznaje ich na samym początku drogi, gdy wszyscy są jeszcze pełni nadziei oraz wiary w lepsze jutro dla siebie i swoich najbliższych, tym bardziej drastycznie uderza go niespodziewaność i gwałtowność procesu odczłowieczenia dotykającego osoby uchodźcze, nieustannie przerzucane tam i z powrotem między granicą polską a białoruską. Poczucie wszechogarniającej bezsilności wobec ogromu ludzkiej tragedii prędko przechodzi z niekomfortowej namacalności do bycia dogłębnie wręcz paraliżującym.
Tych, którzy obawiają się (lub odwrotnie – oczekują) antyrządowej nagonki, chciałabym zapewnić – nie tym razem. To nie jest film o polityce, a o człowieczeństwie. Polityka stanowi tu zaledwie tło do opowieści o ludzkim cierpieniu i jego granicach. Zielona granica skupia się przede wszystkim na oddaniu głosu tym, którym go brakuje. Najbardziej kontrowersyjny w kontekście politycznym okazuje się antyrządowy monolog wygłoszony podczas sesji terapeutycznej Bogdana, czyli bohatera granego przez Macieja Stuhra, który koniec końców zostaje sprowadzony do tego, że mężczyzna w danej chwili jest… naćpany. Ostatecznie więc ciężko brać jego słowa na poważnie czy też traktować je jako narrację propagandową. Na wyrost wydaje się również stwierdzenie, jakoby film był antypolski. Jeśli są w nim sceny, które przedstawiają Polaków w złym świetle, to naprawdę pojedyncze i ginące w natłoku tych, które ukazują gotowość do niesienia pomocy potrzebującym. Oczywiście wśród chociażby strażników granicznych pojawiają się postaci okrutne i bezwzględne, ale tuż obok są również takie, w których odzywa się sumienie i które zaczynają podawać w wątpliwość słuszność swoich działań. W tej historii, opowiedzianej za pośrednictwem surowych, czarno-białych zdjęć o dokumentalnym sznycie autorstwa Tomasza Naumiuka, kryje się w istocie wiele odcieni szarości.
Zielona granica to obraz niestety przez wielu niechciany, ale za to bardzo potrzebny nie tylko polskiemu, lecz również europejskiemu społeczeństwu. Czy na tyle, by zdobyć weneckiego Złotego Lwa podczas tegorocznej jubileuszowej edycji festiwalu? W internecie można znaleźć informacje, że według bukmacherów istnieją na to spore szanse. O tym, na ile ich rokowania są adekwatne, dowiemy się już dzisiaj. Nie będę jednak ukrywać, że bardzo chciałabym, by tak się stało. Jestem zdania, że najnowszy film Agnieszki Holland, jako kino raz, że naprawdę wielkie, a dwa, że niezwykle mocno społecznie zaangażowane, powinien dotrzeć do jak najszerszej publiczności, a przyznanie mu tej prestiżowej nagrody z pewnością zwiększy owo prawdopodobieństwo. Niemniej, nawet jeśli nie zostanie nią wyróżniony, 22 września, czyli wtedy, kiedy będzie miał swoją polską premierę, nie idźcie, a biegnijcie do kina. I postarajcie się docenić, że macie taką możliwość.