O ile potrafię odczytać intencje Philipa K. Dicka, Przez ciemne zwierciadło jest jednym z najbardziej osobistych jego dzieł. Opowiada o intymnym doświadczeniu stanu własnego umysłu pobudzanego przeróżnymi czynnikami chemicznymi oraz stanem chorobowym, którego świadomość zmieniała się u pisarza wraz z upływem czasu. Moje doświadczenie tekstu Dicka w niczym ma się jednak do wersji filmowej, która radykalnie odcina widza od Dickowskiej metafizyki z powodu zaproponowanej formy graficznej. Nie wiem, jaki cel przyświecał twórcom. Zmieniające się, płaskie twarze bohaterów są jak szyba, za którą nie czuć żadnych zapachów. Nie sposób spotkać się w pół drogi z emocjami postaci. Są śliskie, beznamiętne, odpychające, a przecież Dick zupełnie inaczej sobie je zaplanował. Jak więc można doceniać film i myśl Dicka z powodu owej estetyki? Nic to. Wszelkie deprecjonowanie formy nie wpłynie już na ocenę Przez ciemne zwierciadło jako klasycznej adaptacji dzieła pisarza, która z czasem, a może nawet już, stała się klasyką kina science fiction wyższych lotów.
Tak naprawdę jeszcze się okaże, czy ten tytuł zostanie pełnoprawnym klasykiem science fiction. Jeśli w ciągu najbliższych 10 lat utrzyma tak wysoki stosunek ocen dobrych do złych, będzie nim bez wątpienia. Dzisiaj ma na to spore szanse, więc niejako awansem znalazł się w tym worku przecenianych filmów. Oglądałem go z wielkim zainteresowaniem. Zresztą Denis Villeneuve potrafi tak doskonale zbudować napięcie, że równocześnie z nim zaczynają rosnąć oczekiwania. Przyznaję, że spodziewałem się niezwykle skomplikowanej intrygi naukowej podanej w kameralnym stylu, a nagle balon suspensu i oczekiwań pękł, pozostawiając mnie w zupełnej konfuzji, podobnie zresztą jak po seansie Tenet. Z tym że przyczyny były inne. Może byłoby inaczej, gdybym najpierw poznał Historię twojego życia Teda Chianga. Wtedy zdawałbym sobie sprawę z płytkości scenariusza Nowego początku. Niestety, stało się odwrotnie. Tym gorzej dla filmu niestety. Tam, gdzie pisarz ma ścisły umysł (Chiang niewątpliwie może się takowym poszczycić) i przelewa ową ścisłość na karty powieści, a potem kręci się na tej podstawie film, istnieje ogromne niebezpieczeństwo, że widzowie zobaczą maksymalnie jedną dziesiątą sensu, który twórca przekazał w słowach.
Po pierwsze za duża długość w stosunku do treści. Po drugie zbyt wolno rozgrywana akcja. Po trzecie niepotrzebnie rozbudowane sekwencje z małpoludami. Po czwarte zbyt duża ilość metafor w stosunku do wiedzy naukowej. Co ciekawe, czytając powieść, niczego takiego nie doświadczyłem. Słowo pisane zostało odpowiednio wyważone, natomiast dzieło filmowe nie. Oczywiście wymienione cechy czy też przywary w niczym nie deprecjonują filmu Kubricka jako obrazu historycznego i przełomowego dla gatunku. Warto jednak mieć pewien umiar w zachwalaniu wartości Odysei, chociażby z powodów czysto zdroworozsądkowych. Niekiedy skomplikowanie dzieła wydatnie wpływa na ocenę odbiorców, zwłaszcza tych młodszych, dopiero wyrabiających sobie opinię o ocenianym przedmiocie. A gdyby tak od początku tłumaczyć im, że Kubrick wykorzystał starą jak cywilizowany świat teorię koła wiecznych powrotów i oparł na niej film? Może wtedy całość produkcji okazałaby się prostsza, niż ktokolwiek z krytyków filmowych przypuszczał?
Nie sądziłem, że tyle o nich napiszę oraz że będą filmem tak pasującym do tematów zestawień, które niekoniecznie sam wymyślam, jak to w pracy redakcyjnej bywa. Nie będę więc po raz kolejny rozwodził się nad argumentami, które czynią film Verhoevena słabym. Napiszę jedynie, że główną przyczyną przeceniania tej kultowej produkcji w historii science fiction jest opaczne rozumienie pastiszowości fabuły i zbudowanie na tym argumentu, że skoro Żołnierze kosmosu są pastiszem, to muszą być genialni. Nic bardziej mylnego. To, że coś jest pastiszem, nie decyduje z automatu o jakości dzieła. Trzeba jeszcze zastanowić się, jak ów pastisz jest skrojony i czy na przykład autor powieści przywiązywał równie wielką wagę do antymilitarystycznych i anarchistycznych wtrętów. Ilość pastiszu w pastiszu w Żołnierzach kosmosu okazuje się tak wielka, że zatraca się ta cienka granica racjonalności, po której da się rozpoznać, że dane dzieło jest prześmiewcze, a nie po prostu głupie.