Klasyczne filmy SCIENCE FICTION, które są zdecydowanie PRZECENIANE
Na potrzeby niniejszego zestawienia przyjmijmy następującą definicję: klasyk science fiction to taki film, którego ocena mimo upływu czasu stale utrzymuje się na wysokim poziomie, niezależnie od zmieniających się gustów kolejnych pokoleń widzów. Dzieje się tak trochę z powodu polecania filmów za zasadzie marketingu wirusowego – jedni szepczą drugim, a tamci kolejnym. Nim przejdziemy do listy, wypada wspomnieć o czymś jeszcze: do poniższego zestawienia nie zakwalifikowały się filmy, które są złe (no, może z paroma wyjątkami). Większość to dobre kino, lecz oceniane zbyt wysoko, a niekiedy wręcz fanatycznie uznawane za genialne.
Przez ciemne zwierciadło (2006), reż. Richard Linklater
Podobne wpisy
O ile potrafię odczytać intencje Philipa K. Dicka, Przez ciemne zwierciadło jest jednym z najbardziej osobistych jego dzieł. Opowiada o intymnym doświadczeniu stanu własnego umysłu pobudzanego przeróżnymi czynnikami chemicznymi oraz stanem chorobowym, którego świadomość zmieniała się u pisarza wraz z upływem czasu. Moje doświadczenie tekstu Dicka w niczym ma się jednak do wersji filmowej, która radykalnie odcina widza od Dickowskiej metafizyki z powodu zaproponowanej formy graficznej. Nie wiem, jaki cel przyświecał twórcom. Zmieniające się, płaskie twarze bohaterów są jak szyba, za którą nie czuć żadnych zapachów. Nie sposób spotkać się w pół drogi z emocjami postaci. Są śliskie, beznamiętne, odpychające, a przecież Dick zupełnie inaczej sobie je zaplanował. Jak więc można doceniać film i myśl Dicka z powodu owej estetyki? Nic to. Wszelkie deprecjonowanie formy nie wpłynie już na ocenę Przez ciemne zwierciadło jako klasycznej adaptacji dzieła pisarza, która z czasem, a może nawet już, stała się klasyką kina science fiction wyższych lotów.
Nowy początek (2016), reż. Denis Villeneuve
Tak naprawdę jeszcze się okaże, czy ten tytuł zostanie pełnoprawnym klasykiem science fiction. Jeśli w ciągu najbliższych 10 lat utrzyma tak wysoki stosunek ocen dobrych do złych, będzie nim bez wątpienia. Dzisiaj ma na to spore szanse, więc niejako awansem znalazł się w tym worku przecenianych filmów. Oglądałem go z wielkim zainteresowaniem. Zresztą Denis Villeneuve potrafi tak doskonale zbudować napięcie, że równocześnie z nim zaczynają rosnąć oczekiwania. Przyznaję, że spodziewałem się niezwykle skomplikowanej intrygi naukowej podanej w kameralnym stylu, a nagle balon suspensu i oczekiwań pękł, pozostawiając mnie w zupełnej konfuzji, podobnie zresztą jak po seansie Tenet. Z tym że przyczyny były inne. Może byłoby inaczej, gdybym najpierw poznał Historię twojego życia Teda Chianga. Wtedy zdawałbym sobie sprawę z płytkości scenariusza Nowego początku. Niestety, stało się odwrotnie. Tym gorzej dla filmu niestety. Tam, gdzie pisarz ma ścisły umysł (Chiang niewątpliwie może się takowym poszczycić) i przelewa ową ścisłość na karty powieści, a potem kręci się na tej podstawie film, istnieje ogromne niebezpieczeństwo, że widzowie zobaczą maksymalnie jedną dziesiątą sensu, który twórca przekazał w słowach.
2001: Odyseja kosmiczna (1968), reż. Stanley Kubrick
Po pierwsze za duża długość w stosunku do treści. Po drugie zbyt wolno rozgrywana akcja. Po trzecie niepotrzebnie rozbudowane sekwencje z małpoludami. Po czwarte zbyt duża ilość metafor w stosunku do wiedzy naukowej. Co ciekawe, czytając powieść, niczego takiego nie doświadczyłem. Słowo pisane zostało odpowiednio wyważone, natomiast dzieło filmowe nie. Oczywiście wymienione cechy czy też przywary w niczym nie deprecjonują filmu Kubricka jako obrazu historycznego i przełomowego dla gatunku. Warto jednak mieć pewien umiar w zachwalaniu wartości Odysei, chociażby z powodów czysto zdroworozsądkowych. Niekiedy skomplikowanie dzieła wydatnie wpływa na ocenę odbiorców, zwłaszcza tych młodszych, dopiero wyrabiających sobie opinię o ocenianym przedmiocie. A gdyby tak od początku tłumaczyć im, że Kubrick wykorzystał starą jak cywilizowany świat teorię koła wiecznych powrotów i oparł na niej film? Może wtedy całość produkcji okazałaby się prostsza, niż ktokolwiek z krytyków filmowych przypuszczał?
Żołnierze kosmosu (1997), reż. Paul Verhoeven
Nie sądziłem, że tyle o nich napiszę oraz że będą filmem tak pasującym do tematów zestawień, które niekoniecznie sam wymyślam, jak to w pracy redakcyjnej bywa. Nie będę więc po raz kolejny rozwodził się nad argumentami, które czynią film Verhoevena słabym. Napiszę jedynie, że główną przyczyną przeceniania tej kultowej produkcji w historii science fiction jest opaczne rozumienie pastiszowości fabuły i zbudowanie na tym argumentu, że skoro Żołnierze kosmosu są pastiszem, to muszą być genialni. Nic bardziej mylnego. To, że coś jest pastiszem, nie decyduje z automatu o jakości dzieła. Trzeba jeszcze zastanowić się, jak ów pastisz jest skrojony i czy na przykład autor powieści przywiązywał równie wielką wagę do antymilitarystycznych i anarchistycznych wtrętów. Ilość pastiszu w pastiszu w Żołnierzach kosmosu okazuje się tak wielka, że zatraca się ta cienka granica racjonalności, po której da się rozpoznać, że dane dzieło jest prześmiewcze, a nie po prostu głupie.