search
REKLAMA
Zestawienie

KAPITALNE filmy, które NIE MAJĄ SENSU

Filmy kapitalne, więc takie, od których nie sposób się oderwać dlatego, że są tak dziwne, nowatorskie, przerażające i łamiące wszelkie reguły.

Odys Korczyński

20 kwietnia 2024

REKLAMA

Filmy kapitalne, więc takie, od których nie sposób się oderwać dlatego, że są tak dziwne, nowatorskie, przerażające i łamiące wszelkie reguły. Ludzka wyobraźnia uwielbia działać wbrew zasadom, zwłaszcza gdy nie ponosi za to żadnych konsekwencji. Brak sensu zaś oznacza w wymienionych tu tytułach tak nietypowe związki między elementami rzeczywistości, że wręcz niemożliwe było sobie wyobrazić, że tak można. Mordująca opona, ludzie zamieniający się w nosorożce, chorobliwie napalony ksiądz-zombie uprawiający seks z inną zombiaczką, walki rycerzy na motorach i kwintesencja wszystkich dziwności – zrobiony z kupy potwór atakujący w muszli klozetowej. Wydaje się, że to wszystko nie ma sensu, a jednak kapitalnie się te filmy ogląda, bo nikt w nich niczego nie udaje, a na dodatek jest w tej szalonej jeździe czasem bardzo wysublimowany i mądry przekaz.

„Mordercza opona”, 2010, reż. Quentin Dupieux

Gdzieś na pustkowiu spoczywała sobie w piasku wśród innych pozostałości po samochodach. W końcu coś ją tknęło i odkopała się z piasku. Mutujące chemikalia, promieniowanie z kosmosu, a może coś z wnętrza ziemi? Nie wiadomo, co spowodowało jej „przebudzenie”. To zresztą nieważne. Ale dlaczego opona? Wydaje się to czystym bezsensem. Opona ma zdolności parapsychiczne oraz energetyczne – potrafi sprawić, że ludziom wybuchają głowy. Mało tego, wykazuje się też czymś w rodzaju popędu seksualnego, bo prześladuje pewną dziewczynę. A może jest to zakochana opona? Gumowa obrończyni, ścigająca wszystkich seksistowskich troglodytów, jakich spotka na amerykańskiej szosie? W istocie musi to być lewacka opona. I tak, idąc tym bezsensownym tropem, wszystko w tej produkcji jest możliwe. Jest ona zła, ale wciągająca. Opona uosabia nasze cechy – bunt, osamotnienie, desperację, niekontrolowane emocje, chęć destrukcji otoczenia, przez co staje się pełnoprawnym bohaterem filmu, a my przestajemy zwracać uwagę, że to tylko OPONA.

„Nekromantik”, 1987, reż. Jörg Buttgereit

Z pozoru bezsensowne, bo wynikające z naszego lęku przed śmiercią. Tak jest łatwiej, oswoić śmierć przez uznanie jej za coś abstrakcyjnego, od czego należy trzymać się z daleka, zwłaszcza gdy ktoś chce ją potraktować lekko, zabawnie, a nawet zaspokoić nią potrzeby seksualne. To już jest wyjątkowo bezsensowne. Nie jednak dla Jörga Buttgereita Nekromantik jest romantycznym ujęciem nekrofilii w stylu niemieckim, które faktycznie może wzbudzić mdłości, ale paradoksalnie i racjonalną refleksję. Jest to kapitalnie odważny film. Na ile człowiek może oswoić się ze śmiercią, a później się nią zafascynować w seksualnym ujęciu? Nekromantik pokazuje, że nie ma takiej granicy. Każda scena w filmie z udziałem trupa, mimo że tania, źle sfilmowana i okraszona tanią muzyką, jest jednocześnie pełna detali i konsekwencji w przesuwaniu granic. Najstraszniejszym horrorom daleko do tak bezpośredniego scalenia seksu ze śmiercią. Kąpiel w krwi, seks we trójkę z rozkładającymi się zwłokami, ssanie trupich gałek ocznych, wkładanie ręki we wnętrzności i podniecanie się tym, jakby to były narządy płciowe, smarowanie nagiego ciała wnętrznościami zamordowanego kota, kolekcjonowanie narządów osób po wypadkach, kanibalizm, no i prawdziwy hit, czyli doprawienie trupowi drewnianego członka, żeby był sprawny seksualnie w pozycji na jeźdźca. Można odnieść wrażenie, że reżyser postawił sobie ważne zadanie zgodnie z redukcyjną koncepcją ludzkiej podmiotowości. Chciał pokazać widzowi, że cała mrożąca krew w żyłach otoczka wokół śmierci wynika jedynie z tego, że niewiele o niej wiemy, przynajmniej niewiele wiedzą ci, którzy zawodowo nie mają z nią styczności. Dlatego boimy się krwi, wnętrza ciała, uznajemy za ohydne wszystko, co łączy się z rozkładem. A przecież nie ma nic bardziej naturalnego w życiu niż jego koniec.

„Nekromantik 2”, 1991, reż. Jörg Buttgereit

Trudno w to uwierzyć, ale Buttgereit postanowił nakręcić kontynuację Nekromantika. Tym razem może bardziej skupił się na przeżywanych przez bohaterkę emocjach dwoistej natury. Przed seansem warto przypomnieć sobie ostatnią scenę z jedynki. Na grobie Roberta pojawia się łopata i noga w czarnej szpilce. To Monika, jego była dziewczyna, która nie może bez niego żyć. Z jednej strony Monika stara się normalnie funkcjonować w społeczeństwie, a z drugiej nie jest w stanie wyzbyć się swoich nekrofilskich potrzeb. W tym celu wykopuje z grobu zwłoki swojego chłopaka, które służą jej do uprawiania seksu, tyle że trupofilne potrzeby są coraz silniejsze, więc tak jakoś wychodzi, że Monika w czasie któregoś z upojnych, seksualnych spotkań ze swoim „żywym” chłopakiem, niespodziewanie łączy te światy, a robi to tak, że ucina mu głowę, wstawiając na to miejsce rozkładającą się głowę byłego, a wtedy dostaje orgazmu. Koniec wieńczy dzieło, a jest on, jak właśnie opisałem, pełen fajerwerków, tylko czy ma sens? Kapitalna jest odwaga reżysera i brak jakiegokolwiek powstrzymywania się z obawy, że widz coś złego sobie pomyśli.

„Hitler Meets Christ”, 2007, Brendan Keown

Już sam pomysł wydaje się bezsensowny, bo wyobrazić sobie, co by mogli powiedzieć, zwłaszcza gdyby Jezus sobie uświadomił, co Hitler zrobił i jakie miał dalekosiężne plany. Rozgrzeszyłby go? Toż to niebezpieczna koncepcja. Przekonacie się, gdy zobaczycie ten karkołomny film, który wcale w tak oczywisty sposób nie definiuje, kto jest dobry, a kto zły. Nie jest oczywiste również, który z nich okazał się w historii bardziej kontrowersyjny. A dla wielu już takie postawienie sprawy okaże się bezsensowne i karygodne. Dla mnie jednak film jest kapitalny nie tylko ze względu na pomysł oraz dialogi, ale grę aktorską i estetykę. Emanuje z niego spokój rozważań i powolnego dochodzenia do konkluzji, która dla wielu okaże się zbyt przeciwna standardom, ale o to chodzi, żeby nauczyć się, że nie wszystko, co jest inne i rzadkie, automatycznie jest i bezsensowne.

„Zardoz”, 1974, reż. John Boorman

Dla zbyt dużej liczby widzów produkcja Zardoz wciąż okazuje się bezsensownym filmem, gdyż odbiorcy nie widzą w nim nic głębszego, a tylko jakieś irracjonalne niszczenie archetypu Seana Connery’ego, który do śmierci został Jamesem Bondem. Zardoz Johna Boormana dla dzisiejszego widza jest obciachowy, banalny, nie wywołuje żadnych refleksji. Został po prostu zapomniany w ramach gatunku fantasy i science fiction. Czasem tylko ktoś sobie o nim przypomni w ramach wymieniania najdziwniejszych, żeby nie powiedzieć: najgorszych ról Seana Connery’ego. Zbyt zakochaliśmy się w Connerym jako Jamesie Bondzie, że przestaliśmy dopuszczać do świadomości, że mógł grać inne role, zwłaszcza bez garniturów, tylko półnagi w czerwonych majtkach, macając piersi i próbując zgwałcić pogrążone w letargu kobiety lub gwałcąc te przytomne, a zdobyte w walce z wrogiem. Warto jeszcze wspomnieć o scenie z erekcją na widok Charlotte Rampling. Taki Sean Connery zbyt rzadko pojawiał się na ekranie, żeby konserwatywni widzowie odlepili swój subiektywny osąd od dystyngowanie wykorzystującego kobiety Jamesa Bonda. Zardoz onirycznie pokazuje naszą ludzką dwulicowość i sposoby kontroli popędów stosowane od setek lat przez klasy, które dostąpiły szansy sprawowania władzy, oraz to, jak same one ulegają nieświadomie socjotechnicznym metodom przez siebie stosowanym, co prowadzi do klasowych przemian społecznych dostrzegalnych dopiero na przestrzeni stuleci. Warto dać drugą szansę Zardozowi, tym razem analizując go przez pryzmat socjologiczny. Nie jest to, jak twierdzą niektórzy zajadli krytycy, bezsensowna produkcja kręcona pod wpływem popularnego w latach 70. LSD.

„Kieł”, 2009, reż. Yórgos Lánthimos

Kapitalne kino bazujące na wywoływaniu u widza poczucia bezsensu. Film znalazł się w tym zestawieniu nie ze względu na bezsensowną treść i słabej jakości elementy techniczne w sensie obiektywnym, głupiego zestawiania ze sobą czegoś, co do siebie nie pasuje, lecz z powodu zdolności stworzenia bezsensownego świata z punktu widzenia racjonalnej oceny, której zdolność formułowania większość z nas posiada. Po seansie filmu Lánthimosa pozostaje jedynie bezradność, coś w rodzaju buntu, ale zupełnie bezsensownego, bo nie można z nim nic zrobić, tylko poczekać, aż zgaśnie. Mało jest takich filmów, które tak piętnują bezsensowność rodziny jako hegemonicznego systemu zasad, które przygotowują swoich małoletnich członków do bycia kimś takim samym, od sztancy, żeby stworzyli znów coś podobnego, odbierając sobie i swoim dzieciom wszelką indywidualność, tylko po to, żeby przestrzegać bezsensownych tradycji i norm kulturowych. Rodzina bywa obozem koncentracyjnym, zdaje się mówić reżyser. Obejrzyjcie koniecznie.

„Martwica mózgu”, 1992, reż. Pater Jackson

Ten film wydaje się bezsensowny, jeśli uświadomimy sobie przepaść dzielącą go ze sztandarowym dziełem Petera Jacksona, czyli napompowanym wzniosłymi ideami Władcą Pierścieni. Faktem jest, że Martwica mózgu jest filmem przedziwnym, ale nie pustym. Wydawać by się mogło, że to zwykłe wyciskanie flaków na ekranie ze wszystkiego, co tylko się posiada, a tu jednak nie, bo Jackson mocno nawiązuje swoją wizją gore do Freuda i jego analiz na temat erotycznego stosunku syna do matki oraz matki do syna na tle innej, młodszej kobiety postrzeganej jako rywalka. Relacja głównego bohatera: Lionela (Timothy Balme) ze swoją rodzicielką: despotyczną Verą (Elizabeth Moody) jest osobliwa, nawet gdy jeszcze nie jest podszyta trupim odorem. Po zainfekowaniu Very przez małposzczura to, co w niej do tej pory tkwiło w ukryciu, czyli cały ten żal i samotność po stracie męża, wychodzą na wierzch w postaci niekontrolowanej chęci pożerania innych. Jak celnie zauważa w filmie Lionel, stan ludzi po ugryzieniu przez dziwne stworzenie z Wyspy Czaszek przypomina rozkład, tyle że z niekontrolowanym działaniem popędów, w tym tego seksualnego. W obliczu niechybnej śmierci trupy chcą się tylko parzyć i jeść. Cała kapitalność ironii Jacksona polega na uaktywnieniu niesamowitej siły owych instynktów u ludzi, którzy już nie żyją. Ksiądz trup nie myśli więc o niczym innym niż o ostrym seksie z pielęgniarką, aż w końcu płodzą trupie dziecko – wyjątkowo paskudne i zdeterminowane do zabijania. Zgorzkniała matka Lionela wyrasta na królową zombie. Lionel zaś w końcu szatkuje wszystkich kosiarką do trawy i sprawia mu to przyjemność. W symbolicznej ostatniej sekwencji matka Lionela przybiera monstrualne kształty, a największe u niej są piersi i pośladki, czyli starożytne atrybuty płodności. Z nimi Lionel musi walczyć, jakby pokonywał swój własny lęk przed tymi samymi cechami u kobiet będących potencjalnymi kandydatkami na matki jego dzieci. Martwica mózgu więc tylko z pozoru jest bezsensownym mieleniem mięsa na ekranie. W istocie to głęboko symboliczny film o naszych seksualnych dążeniach i granicach.

„The VelociPastor”, 2018, reż. Brendan Steere

W tym przypadku wciąga nietuzinkowa komediowość produkcji i abstrakcyjność pomysłu. VelociPastor jest już kultowym klasykiem komedio-horroru. Wyreżyserował go w reżyserii Brendan Steere, kimkolwiek jest. Film opowiada o księdzu, który po stracie rodziców udaje się do Chin. W jakimś trudnym do umiejscowienia geograficznie lesie spotyka uciekającą i ranną dziewczynę, która daje mu do ręki kieł wielkiego gada. Goni ją jakiś ninja z łukiem i strzela. Pastor, uciekając, przypadkowo rani się tym kłem w dłoń i wtedy zyskuje osobliwą i nieprawdopodobną moc przemieniania się w dinozaura. Potem jakoś tak się składa, że prostytutka, z którą się spotyka, namawia go do używania tej mocy, by walczył ze złem, i tak się zaczyna jego superbohaterska przygoda, obfitująca w liczne walki między ludzi i dinozaurem. Jestem pewien, że nie ma wielu takich filmów na rynku. Jest to z pewnością jeden z najbardziej absurdalnych horrorów science fiction, jakie kiedykolwiek widziałem. Bezsens idealnie jest w tym wypadku przekuty w pastiszową rozrywkę.

„Rycerze na motorach”, 1981, reż. George A. Romero

W filmie z pewnością zakochają się miłośnicy lat 80., ale także motocykli i przygodowego klimatu, chociaż nie mają co liczyć na dobre dialogi, bo te są pozbawione jakiegokolwiek sensu. Sam pomysł również wydaje się egzotyczny – rycerze organizują turnieje rycerskie z walkami na kopie, ale jeżdżą na motorach. Żeby pokazać takie walki, trzeba mieć niezłe zaplecze techniczne, ale nie w tym przypadku. Tutaj im jest gorzej realizacyjnie, tym lepsza zabawa. Na uwagę w całym tym cyrku zasługuje jednak finałowa scena, gdzie o dziwo pojawia się symbolicznie prawdziwy koń. Świat realny i nierealny nagle się łączą, a Ed Harris dokonuje bolesnego wyboru, w którym z nich chce ostatecznie żyć. Ponad 2 godziny rycerskiej przygody we współczesnych czasach wyłącznie dla tych widzów, którzy lubią kino nietypowe, łamiące standardy, przez co nieraz oceniane jako bezsensowne.

„Gówniany horror”, 2003, reż. Rick Popko, Dan West

Stwierdzić w tym przypadku, że kupa wciąga, byłoby nadużyciem, ale niestety coś w tym jest i to dosłownie. Bohaterem filmu jest seryjny morderca, który podczas ucieczki przed policją zaczyna się ukrywać w kanałach. Wpada tam do zbiornika z chemikaliami wylewanymi przez Dutech Genetic Research Laboratories. Mieszanka mutujących substancji i ludzkich fekaliów przemienia Jacka Schmidta w kałowe zombie, nastawione na mordowanie niewinnych ludzi. W sumie więc nic się nie zmieniło, oprócz tego, że Shitman po mutacji czyhał na swoje ofiary w muszlach klozetowych pod postacią kupy. Pomysł zupełnie bezsensowny, dennie zrealizowany, ale gdzieś podprogowo trafiający do naszej wrodzonej kałowej dynamiki. Jak kiedyś tłumaczył Lasce w Chłopaki nie płaczą Leon Niemczyk, gdy jeszcze był małym dzieckiem, kupa jest dla nas ważna i jej nie doceniamy. Może dlatego żarty o kupie do nas trafiają, bo intuicja nam podpowiada, jakie byłoby nasze życie bez kupy. I na tym motywie zbudowali swój bezsensowny film Popko i West, odkrywając przed widzami kontrowersyjny świat kału jako komediowego antagonisty. A on wciąga, jak potwór z sedesu.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA