Kac Vegas a Kac Wawa. Jak z WARSZAFKI zrobić postkomunistyczne Vegas dla KASIASTYCH PALANTÓW
Mieszkając w Krakowie, nie mogłem sobie odmówić opisania warszawskich wyższych sfer, a dokładniej polskiej wizji niekończącej się libacji alkoholowej pod stołecznym szyldem. A wszystko to dzięki mijającym 10 latom od premiery amerykańskiej superprodukcji Kac Vegas, którą twórcy polskiego Kac Wawa pewnie oglądali setki razy, ale i tak z niej nic nie zrozumieli. Albo co gorsza, wzięli ją zbyt dosłownie. Z filmami, które aspirują do miana onirycznych czarnych komedii (a Kac Vegas takie właśnie jest), czasem trzeba postępować ostrożnie, gdy służą za inspirację. Mimo że twórcy Kac Wawy celnie wytknęli Kac Vegas brak odwagi i zachowawczy stosunek do tematów kontrowersyjnych, sami nie zachowali z kolei umiaru w drugą stronę, arogancko wobec widza zakładając, że najlepszą rozrywką dla niego jest oglądanie schlanych rodaków ze stolicy.
A zaczęło się nad wyraz obiecująco. Rysowane screeny zwiastujące surrealistyczne podejście twórców do nietuzinkowej i pełnej kontrowersji historii. Nieco prześmiewcze pseudo poszczególnych bohaterów prezentowane na komiksowych planszach. Nowoczesna muzyka, zwiastująca, przynajmniej na początku, łamiące zasady podejście do gatunku polskiej komedii. Można by jeszcze sądzić, że ta kolorowa czołówka świadczyła o tym, że reżyser chciał zrobić ewidentny skok na mentalność widza uwielbiającego wyluzowaną rzeczywistość w rodzaju Pulp Fiction, która wcale grzeczna nie jest i być nie musi. Ma wszelako coś, co pozwala widzowi na refleksję, że ogląda jakąś koherentną i poddającą się interpretacji historię wartą zapamiętania.
A tu mniej więcej po pierwszych 10 minutach okazuje się, co scenarzyści Kac Wawy myślą o widzu. Przypadkiem albo i nie przypadkiem reżyserowi Karwowskiemu udało się stworzyć coś zupełnie odwrotnego, filmowy półprodukt dla typowego umysłowego dresiarstwa zmieszanego z frajerstwem pierwszej wody. Jaki wartościowy film jednak mógł wyjść spod ręki reżysera, którego jedyną i najważniejszą motywacją do nakręcenia Kac Wawy była chęć zobaczenia trzęsących się w 3D cycków? Jedynie głęboko patologiczna, i trawestując refleksję Tomasza Raczka, rakotwórcza historia bandy palantów, których potrzeby ograniczają się do chlania na umór i kombinowania, jak by tu zaliczyć jakąkolwiek dziwkę. Na to drugie są jednak tak naprawdę za głupi. Pozostaje albo własna ręka, albo zaliczenie gleby po nadmiernej ilości wódki spożytej w modnych, warszawskich klubach. Jak tak się bawi warszafka, to wolę mieszkać w swoim wiekowym i nieco zapyziałym Krakowie.
Warszawa nigdy nie będzie tak lansiarska jak Las Vegas. Trudno, żeby je nawet udawała, jednak w wiekopomnym, polskim Kac Wawa pojawia się aż nader często. Grupka świętujących wieczór kawalerski facetów wydaje się ciągle krążyć swoją obciachową, białą limuzyną wokół Pałacu Kultury i Nauki, siedzieć w dość oszczędnie urządzonym klubie i kilku pokojach jednego ze stołecznych burdeli. Wszystko to dzieje się z taką przesadą, jakby ci goście do tej pory wychowywali się i żyli jako dorośli w kompletnym zaścianku, gdzie nie ma nawet samochodów, a teraz, wypuszczeni na żer, chcieli dosłownie zaliczyć wszystko, co tylko się rusza. Lokacje często są powtarzane i to w bardzo podobnych ujęciach. Już pod tym względem produkcja wypada marnie w porównaniu z Kac Vegas, które scenograficznie i zdjęciowo przecież nie jest żadną rewelacją. Niekiedy nawet dzieło Todda Philipsa zamienia się w zwykły, nieco monotonny film obyczajowy, właściwie niewymagający żadnego wymyślnego prowadzenia kamery. Nie ma tu ani pulpowej czołówki, ani bijącej z głośników nuty techno. Miejscami akcja całkowicie siada, w przeciwieństwie do Kac Wawy, gdzie właściwie cały czas bohaterowie przebywają bez wytchnienia na tak intensywnej imprezie, że trudno uwierzyć. Granica śmiertelnej dawki 4,5 promila u każdego z nich powinna zostać przekroczona kilka razy, a oni wciąż stoją na nogach i jeszcze całkiem sprawnie im wychodzi szukanie dziwek.