search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

JUMP SCARE kontra WIEDŹMA Z BLAIR, czyli czego się boimy w kinie

Tomasz Raczkowski

5 lipca 2018

REKLAMA

O ile sam w sobie chwyt jest dość prosty, przez co poszczególne ujęcia raczej posiadają bardzo podobną strukturę, to za pomocą odpowiedniej kombinacji budowania napięcia przez wyciszenie czy muzykę oraz samej nagłej ekspozycji niektórym twórcom udało się stworzyć w ramach tego zabiegu perełki. Za małe arcydzieło w kategorii jump scare można uznać z pewnością obecną w Lśnieniu Stanleya Kubricka pamiętną jazdę Danny’ego przez hotelowy korytarz, zakończoną pojawieniem się demonicznych bliźniaczek. W scenie tej w optymalny sposób wykorzystano usypianie czujności za pomocą monotonii rozwoju sytuacji oraz budowanie napięcia ścieżką dźwiękową. Kilka błyskotliwych jump scare’ów zaproponował Ridley Scott w oryginalnym Obcym, prezentując nie tylko wzorcowe wykorzystanie „nagłego skoku”, np. w scenie finałowego spotkania Ripley z ksenomorfem, ale także genialnie ogrywając schemat przez fake out w postaci niewinnego skoku kota na główną bohaterkę. Za jeden z najlepszych jump scare’ów w historii uchodzi z kolei scena niespodziewanego ataku na pielęgniarkę z Egzorcysty III, w której William Peter Blatty skrupulatnie usypia naszą czujność monotonią szpitalnej recepcji, by przełamać ją nagłym nawałem muzyki i szybkimi cięciami, wprawiającymi widza w osłupienie, ale dokładnie wskazującymi, co się stało.

Jump scare’y zaczęły być charakterystyczne dla kina grozy od końcówki lat 70., kiedy filmy takie jak właśnie Carrie, When a Stranger Calls, Omen czy Halloween zaczęły nadawać ton gatunkowi, przynosząc m.in. zapadające w pamięć sceny z użyciem tej techniki straszenia. Prawdziwy boom miał miejsce jednak w latach 80., kiedy to jump scare wyrósł na właściwie podstawowy i nieodłączny środek wykorzystywany przez reżyserów do przerażania widzów. Jego skuteczność warunkowana jest przez uprzednie zaangażowanie widza w losy bohaterów, umożliwiające odczuwanie przez nich dynamiki akcji na poziomie własnego poczucia bezpieczeństwa lub zagrożenia. W momencie, gdy zaczniemy patrzeć na akcję, wczuwając się w jej bieg, jump scare porządnie nas wystraszy, wykorzystując krótki dystans pomiędzy filmem a widzem i jeszcze bardziej go skracając poprzez skazanie nas na odczucie tego samego szoku co nagle zaskoczone postacie.

Wiedźma z Blair, czyli to, czego nie widać

Jeśli jump scare przeraża na zasadzie reakcji ciała i gry z percepcją, to druga strategia, o której chcę tu wspomnieć, leży na przeciwległym krańcu kinowych technik straszenia. Określam ten zabieg (roboczo) Wiedźmą z Blair na cześć filmu, który chyba w najbardziej brawurowy sposób ją spożytkował w celu przyprawiania widzów o bezsenne noce. Mowa o czymś, co można opisać jako doprowadzony do ekstremum moment wyczekiwania na nadejście jump scare’a, który nigdy nie nadchodzi. Ściślej rzecz ujmując, chodzi o systematyczne i programowe trzymanie tego, co zagraża bohaterom (a więc co ma tak właściwie w filmie straszyć swoim istnieniem/działaniem) w ukryciu, poza kadrem. W przełomowym The Blair Witch Project najistotniejszym zabiegiem formalnym wbrew pozorom nie było zastosowanie formuły mockumentary, ale całkowita rezygnacja z rozwiązania czy choćby wyraźnej sugestii, co tak naprawdę się czaiło i zdarzyło w lesie. Jest to klucz do zrozumienia fenomenu filmu, który wbrew temu, co może się niektórym wydawać, nie jest jedynie pustym opakowaniem, nadmuchanym przez błyskotliwą kampanię reklamową.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, praktyk kultury filmowej. Entuzjasta kina społecznego, czarnego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA