Turcja raczej nie jest znana z kina science fiction. Tym większą sławą i kultowością powinna się cieszyć produkcja G.O.R.A. Zapewne również teraźniejsza władza turecka nie przyczyniłaby się do wyprodukowania czegoś tak kontrowersyjnego i odmiennego od wartości wyznawanych przez skłonne do fundamentalizmu, integryzmu i totalitaryzmu otoczenie prezydenta Recepa Erdoğana. W 2004 roku jednak Partia Sprawiedliwości i Rozwoju, matecznik erdoganistów, nie była aż tak żądna władzy i dusz, a ideały wcielone w tureckie życie przez Mustafę Kemala Atatürka wydawały się szanowane. Kiczowaty, technicznie denny i miejscami całkiem amatorski film Ömera Faruka Soraka traktuję jako właśnie taki sprzeciw wobec totalności, wobec zmiany tureckiej drogi, którą widać dopiero teraz, a nie jeszcze wtedy, gdy G.O.R.A. miała premierę. A jak to się wszystko zaczęło w tureckim sci-fi? Podobno dziadek jednego z czarnych charakterów trafił na Ziemię w całkiem pokojowych zamiarach, a jakiś spragniony wrażeń seksualnych z innymi gatunkami turecki wieśniak zgwałcił mu ukochanego robota.
Strach przed nazistami jest wprost proporcjonalny do ich wyśmiewania, dlatego powstają takie filmy. Dlatego wysyłamy ich na ciemną stronę Księżyca i wyobrażamy sobie, że znów coś tam knują, a nasz świat mimo wszystko ich pokona. I to w jakim stylu – wykorzystując ich własne uprzedzenia. Mam tu na myśli czarnoskórego Jamesa Washingtona, który przypadkiem ląduje w nazistowskiej bazie. Timo Vuorensola nakręcił niezmiernie kiczowatą komedię science fiction, ale uratował ją od kompletnego upadku, zawierając w niej krytykę wszelkich „-izmów”, nie tylko nazizmu. Możemy więc pośmiać się nie tylko z hailujących mieszkańców Księżyca, ale i z tego wszystkiego, na co im pozwoliliśmy w XX wieku. Iron Sky boleśnie obnaża naturę współczesnych systemów politycznych, namawiając nas do odpowiedzenia sobie na pytanie, czy niemożliwe jest, żeby tragedia II wojny światowej się powtórzyła, w odjechany sposób rzecz jasna.
Kolejny przykład czeskiej fantazji. Tym razem w społeczeństwie przyszłości, które opóźnia swoją starość tabletkami na młodość, podróże w czasie stają się tak powszechne, że państwo robi z tej działalności dochodowy biznes. Można udać się na wycieczkę na przykład w czasy prehistoryczne, do czego zapraszają hostessy ubrane w bikini zrobione z kawałków skór. W owych futurystycznych Czechach żyją też sztucznie odmładzani byli żołnierze SS i Wehrmachtu. Wpadają na pomysł, żeby przenieść się w czasie i dostarczyć Hitlerowi do roku 1944 muzealny egzemplarz bomby wodorowej. Tak zaczyna się ta doprawdy niecodzienna, opowiedziana z charakterystycznym czeskim podejściem do rzeczywistości historia science fiction, inna niż większość, a współczesnemu pokoleniu uwielbiającemu Star Wars właściwie nieznana.
Odjechany w tym przypadku znaczy surrealistyczny, a surrealistyczny z kolei przesadzony, uwznioślony, przerysowany. Rzeczywistość przedstawiona w jednym z najlepszych filmów duetu Jeunet–Caro to na wpół senny koszmar, upadły świat, którym rządzi przemoc, chęć przetrwania za wszelką cenę, cyklopi, dziecięce gangi i oszalały naukowiec Krank, który za wszelką cenę chce ukraść dzieciom sny. W tę rolę wcielił się charyzmatyczny Daniel Emilfork, zaś jego przeciwnika, siłacza One, stojącego po dobrej stronie, zagrał nie mniej charakterny z wyglądu Ron Perlman. Jeunet i Caro wymieszali w jednym dziele filmowym wiele gatunków – horror, komedię, science fiction, dramat. Stworzyli również niejednoznaczną moralnie postać naukowca, któremu tak naprawdę nic nie wyszło – karłowata żona, szóstka podobnie sklonowanych dzieci (Dominique Pinon), cierpiących na narkolepsję i przy tym niezbyt inteligentnych, a nawet mózg żyjący bez ciała w specjalnym akwarium. Nietrudno się było domyślić, że taka rodzina Kranka nie zadowoli. Zaczął więc porywać dzieci.