search
REKLAMA
Action Collection

JAK TO SIĘ ROBI W CHICAGO. Schwarzenegger w roli Jamesa Bonda?

Odys Korczyński

4 lipca 2018

REKLAMA

Gdybym nie zobaczył Arnolda Schwarzeneggera w garniturze, wydającego pieniądze w szemranym kasynie, nie uwierzyłbym, że ten austriacki kulturysta może chociaż na chwilę upodobnić się do Jamesa Bonda. Oczywiście nie jest to podobieństwo bliźniacze, lecz oparte na luźnych skojarzeniach na podstawie cech, które są obce całej karierze aktorskiej Austriaka. Ale jednak. Uważam, że właśnie dlatego film Johna Irvina Jak to się robi w Chicago pomimo wielu niedoskonałości, zwłaszcza w montażu i synchronizacji obrazu z dźwiękiem, nawet dzisiaj ogląda się przyjemnie i naprawdę w czasie seansu czuć niczym nieskrępowaną, pozytywną rozrywkę.

Wiele czynników się do tego przyczyniło. Z pewnością jednym z nich jest zmiana percepcji u coraz większej części widzów. Współcześni odbiorcy kinematografii, w tym i ja, są po prostu zmęczeni oglądaniem filmów fabularnych, które nie przedstawiają niczego prócz greenboxowej fikcji. Nawet, gdy jakieś sceny nam się niezwykle spodobają i uwierzymy w cały ten misternie skonstruowany świat, czar pryska, gdy natrafiamy później na backstage’owe zdjęcia, gdzie widać zaledwie kawałek dekoracji, aktorów (i to często nie wszystkich, bo reszta jest w pamięci komputera), a znaczącą część planu zakrywają połacie zielonego materiału. Nie tak wyobrażam sobie kino, które ma mnie do czegoś przekonać, zaprezentować cząstkę przedstawionego świata, w jaką będę chciał uwierzyć i się nią zainspirować.

Mam więc nadzieję, że wkrótce nastąpi przesyt efektami CGI i kinematografia nareszcie powróci do rzeczywistości, nawet jeśli ma to być rzeczywistość fantastyczna. Stąd zapewne niezmienny mój sentyment do kina akcji lat 80. Kiedy widzę w scenach z tamtych czasów dziurę w ścianie po strzale, jestem pewien, że ona faktycznie powstała, a nie pojawiła się w czasie postprodukcji razem z dodatkowymi postaciami. Film Jak to się robi w Chicago idealnie wpisuje się w klimat, za którym tęsknię.

Nie ma w nim żadnej skomplikowanej intrygi szpiegowskiej. To nie kino spod znaku Alfreda Hitchcocka. Schwarzenegger gra tu byłego agenta FBI, Marka Kaminsky’ego, który dostaje niespodziewaną szansę powrotu do zawodu, jeśli tylko skutecznie pomści syna swojego przyjaciela z Biura. Wymaga to, przynajmniej na początku, pewnego rodzaju finezji, a nie od razu użycia karabinu maszynowego i krwawej rozwałki. Na breneki z shotguna przyjdzie jeszcze czas. Pod zmienionym nazwiskiem, jako wolny strzelec, Joseph P. Brenner, Kaminsky wkupuje się w łaski narkotykowego bossa, Luigiego Patrovity (Sam Wanamaker). By to osiągnąć, z niezbyt skomplikowanego gliny z problemami musi przybrać na chwilę maskę zewnętrznie okrzesanego, aczkolwiek brutalnego i pozbawionego zasad członka mafijnej rodziny. Oglądając po latach tę produkcję, ze zdziwieniem stwierdziłem, że rola podwójnego agenta wyszła Schwarzeneggerowi zadziwiająco dobrze. I tu pojawia się kolejna z przyczyn, dla których film ten uważam za bezpretensjonalną i godną zapamiętania rozrywkę – skojarzenie z Jamesem Bondem.

Szczerze wątpię, że reżyser John Irvin zrobił to specjalnie. Całkiem możliwe, że to moja słabość do agenta 007 sprawiła, że w mojej głowie pojawiło się takie skojarzenie. Irvin wykorzystał po prostu bardzo wyświechtane motywy z kina sensacyjnego, które eksploatuje aż do bólu również seria o Bondzie. A więc Schwarzenegger musiał przebrać się w dobrze skrojony garnitur, co w przypadku jego muskulatury niestety się nie sprawdza, niezależnie od rodzaju wieczorowego stroju. Kolejnym znajomym motywem jest kasyno oraz obecność w nim atrakcyjnej kobiety. Ileż to razy widziałem Jamesa Bonda w takiej sytuacji, a kobieta, którą podrywał w czasie gry w baccarata, okazywała się zagubioną, negatywną postacią. W przypadku pochodzącej z Autrii gwiazdy kina akcji podryw Monique (Kathryn Harrold) wygląda nieco sztywno, jakby aktor zabierał się do podniesienia wyjątkowo ciężkiej sztangi. Znacząca dla fanów agenta 007 jest także bardzo dobra rola Roberta Daviego. Wcielił się on oczywiście w czarny charakter, niejakiego Maxa Kellera, który nigdy tak naprawdę nie uwierzył w sfabrykowaną tożsamość Kaminsky’ego. Max miał po prostu nosa do zwyrodnialców. Gdy popatrzymy na te wszystkie nawiązania w konwencji pastiszu, produkcja Irvina okazuje się całkiem strawnym wizualnie daniem.

Jak już wspominałem, jest tak dzięki współczesnej zmianie percepcji u widza, ale też dlatego, że film nie trąci ani patosem, ani zbytnio egzystencjalnymi dialogami, co obecnie zdarza się nawet w produkcjach o bardzo szybkiej, fantastycznej akcji. Całkiem sprawnie zrealizowane są zdjęcia za sprawą Alexa Thomsona, znanego z np. tak kultowych już dzisiaj obrazów, jak: Obcy 3 Davida Finchera czy też Excalibur Johna Boormana. To, że za kadry odpowiadał ktoś z talentem, widać już od pierwszej sceny w filmie, kiedy to wielka, amerykańska lokomotywa z napisem „Amtrak” wjeżdża niemal na widza, zajmując swoją szeroką maską prawie cały ekran.

Nieco gorzej jest z muzyką (Chris Boardman, Thomas Lee Bähler, Albhy Galuten) i montażem (Anne V. Coates). Podczas gdy jakość melodyczną typowej dla filmów sensacyjnych lat 80. muzyki jeszcze potrafię wybaczyć, bo niektóre syntezatorowe rytmy i akordy pasują do szybkiej akcji, to jakości montażu doprawdy nie rozumiem, zważywszy na postać, która się nim zajęła. Anne V. Coates znana jest z filmów zmontowanych wręcz doskonale. Są to obrazy, które przeszły do historii kina, np. Lawrence z Arabii Davida Leana, Człowiek słoń Davida Lyncha czy chociażby typowo sensacyjny film Wolfganga Petersena Na linii ognia. Za to Jak to się robi w Chicago wydaje mi się jakimś wypadkiem przy pracy. Przejawia się to m.in. w braku jakichkolwiek przejść montażowych, niezależnie od tego, jaki ładunek emocjonalny i styl prezentują cięte historie w stosunku do siebie. Być może przyczyną jest brak wystarczającej ilości nakręconego materiału, żeby montaż wyglądał naturalniej – po prostu nie było z czego montować. Na całe szczęście całkiem nieźle zaprojektowane sceny strzelanin rekompensują bardzo „twardy” montaż.

John Irvin to nie Ridley Scott ani Francis Ford Coppola. Jego filmy niebezpiecznie oscylują wokół kina klasy B (może z wyjątkiem Psów wojny i W blasku gwiazd). Co z tego jednak? Film Jak to się robi w Chicago może swobodnie konkurować z hitami kina akcji lat 80. w stylu Cobry George’a Cosmatosa i Wielkiej draki w chińskiej dzielnicy Johna Carpentera. Wystarczy gorące piwo z imbirem, wygodna kanapa i mroźna zima za szybą. Na razie jednak mamy za pasem lato, a na ekranie chyba bardziej gorące premiery, niemniej uważam, że warto. A już zupełnie na marginesie, jestem pełen podziwu dla inwencji tłumacza, który wpadł na pomysł takiego przetłumaczenia tytułu filmu Irvina. Przypomnę, że w oryginale brzmi on Raw Deal.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA