search
REKLAMA
Zestawienie

HORRORY tak SMUTNE, że obejrzysz je tylko RAZ

Horror jest bardzo pojemnym gatunkiem z mnóstwem wersji estetycznych i narracyjnych.

Odys Korczyński

26 maja 2024

REKLAMA

Horror jest bardzo pojemnym gatunkiem z mnóstwem wersji estetycznych i narracyjnych. W tym zestawieniu jednak ta klasyfikacja jest mniej ważna, gdyż chodzi o filmy, które powodują bardzo uogólniony stres czy też strach. I nie jest to, jak w przypadku większości filmów grozy, uczucie podszyte świadomością nieprawdziwości, przekonaniem brania udziału w przygodzie i niezobowiązującej rozrywce. W poniższych filmach granica racjonalizacji emocji została przekroczona, więc nie do wszystkich chce się wracać, a przynajmniej nie od razu. Zbyt dużo w nich prawdy w fikcji, którą można albo zobaczyć na własne oczy w rzeczywistości, albo poczytać o niej w książkach, albo podręcznikach do historii.

„Mgła”, 2007, reż. Frank Darabont

Zacznę od filmu dość przewidywalnie zrealizowanego, aczkolwiek z ciekawie rozwijającym się suspensem. Warto dotrwać do końca, nawet jeśli sceny w supermarkecie będą się lekko przeciągać. O tej scenie już kiedyś pisałem. Jest to jedna z najsmutniejszych scen w horrorach, jakie kiedykolwiek obejrzałem. I przez nią nie chce się wracać do Mgły. Główną rolę w scenie odgrywa David Drayton (Thomas Jane), który powodowany błędnymi przesłankami dokonuje strasznego wyboru, co reżyser dobitnie widzowi ukazuje. Mgła nie jest filmem o potworach. Są one jedynie dodatkiem do prezentacji, czym stają się ludzie w obliczu zagrożenia.

„Martyrs. Skazani na strach”, 2008, reż. Pascal Laugier

W horrorach, mimo że są horrorami, często szukamy nadziei. Są jednak takie, które przedstawiają tak morderczą wizję człowieka, że warto się z nią zapoznać, lecz po co się nią wielokrotnie dręczyć. Martyrs więc odradzałbym jako rozrywkę, lecz jako film przydatny do analizy, poszerzenia wiedzy o tym, czym jest przemoc. Film rozpoczyna się, gdy młoda dziewczynka o imieniu Lucie ucieka z czegoś w rodzaju religijnej niewoli, by następnie spędzić resztę dzieciństwa w sierocińcu. Przeszłość odbija się jednak na niej radykalnie. Już jako dorosła 15 lat później wymierza sprawiedliwość, mordując cztery osoby. Jest przekonana, że to one odpowiadają za tortury, które przeżyła w dzieciństwie. Zemsta do końca się nie udaje. Kolejne tortury Lucie mają na celu uczynienie z niej męczennicy, wcześniej także miały ją do tego przygotować. Tylko przez cierpienie da się zobaczyć, co wydarzy się w zaświatach tuż przed śmiercią, i tego Lucie pragnie, jednocześnie nienawidząc. W kulminacyjnym momencie filmu Lucie zostaje ukrzyżowana, a jej oczy mają szklisty wyraz, który oznacza męczeństwo. Torture porn w wydaniu psychologicznym do pojedynczego seansu.

„Dziedzictwo”, 2018, reż. Ari Aster

Nie ma w tej produkcji tego specyficznego rysu przygodowego, którym charakteryzują się horrory o zjawiskach nadprzyrodzonych, czarach i demonach. Są oczywiście złe, niematerialne istoty, lecz nie to przeraża najbardziej. Prawdziwy strach rodzi się, gdy obserwujemy rozpad rodziny Grahamów. Śmierć Charlie w wypadku samochodowym jest bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem dla widza. Odcinanie sobie głowy przez Annie budzi dreszcze. Opętanie głównego bohatera, przedstawione bardziej psychologicznie niż fizycznie powoduje niesmak, a finał nie daje żadnej otuchy.

„Lamb”, 2021, reż. Valdimar Jóhannsson

Czy Lamb jest strasznym filmem? Raczej nie, chociaż budzi lęk i obrzydzenie; jednak nie strach. Problem jednak tkwi w czymś, co określiłbym międzygatunkowym niesmakiem. Historia opowiada o bezdzietnej parze: Marii i Ingvarze, którym owca rodzi hybrydę jagnięcia i człowieka. Nadają jej imię Ada. Postanawiają również opiekować się dzieckiem, jakby było ich. Problem w tym, że brat Ingvara Petur odkrywa dziecko. Pochodzenie Ady skrywa tajemnicę, która prowadzi wszystkich do tragedii. Brzmi ciekawie? Lamb zdecydowanie nie jest wesołym filmem. Kwalifikuje się do jednokrotnego obejrzenia z dwóch głównych powodów. Po pierwsze, wszystko kończy się tragedią. Punkt kulminacyjny jest szokujący. Raz wystarczy go poznać i traci się ochotę do torturowania siebie nim wielokrotnie. Po drugie zaś Lamb dłuży się niemiłosiernie, więc dotarcie do finału wymaga dużo samozaparcia.

„Labirynt fauna”, 2006, reż. Guillermo del Toro

Kapitan Vidal zapada w pamięć, jako potwór, dla którego nie ma nadziei. Widziałem ten film kilka razy i przeżywałem go zawsze mocno, wiedząc, co czeka mnie w finale. Zrozumiem jednak, jeśli ktoś uzna jeden seans za wystarczający. Guillermo del Toro zadbał o mocny przekaz budujący grozę. Z początku ma się nadzieję, że faun zechce w końcu ocalić tych niewinnych, lecz on ma własne plany. Wcale nie jest lżej na sercu, gdy Vidal zostaje ukarany, bo świat zbudowany na takich zasadach pozostaje. Cierpienie Ofelii w pewnym sensie idzie na marne, chyba że wierzymy w realizację swoich fantazji po śmierci.

„Kręgosłup diabła”, 2001, reż. Guillermo del Toro

Pisałem o tym odniesieniu do rzeczywistości na samym początku, Kręgosłup diabła musiał się więc znaleźć w tym zestawieniu. Najstraszniejsza jest ta metafora w tytule produkcji. Pod koniec lat 30. XX wieku dzieci z zaawansowanym rozszczepem kręgosłupa były skazane albo na śmierć, albo kalectwo. W sensie eugenicznym nie były wartościowe, no chyba że jako preparaty anatomiczne. Ich kręgosłup nie spełniał ani funkcji biologicznej, ani nawet metaforycznej, a więc czegoś, co zapewnia rusztowanie, jest nośnikiem i ostoją dla tego wszystkiego, co w sensie idealnym decyduje o przynależności do gatunku człowieka, nie fizycznej, ale kulturowej i mentalnej. Jak twierdził doktor Casares (Federico Luppi), niewykształceni ludzie nazywali tę wadę „kręgosłupem diabła”. Sądzili, że to kara, która dotyka sieroty, a więc dzieci niczyje. Bo jakże ich metaforyczny kręgosłup zasad i wartości mógłby się wykształcić, skoro nie miał kto ich wychowywać, szczególnie w rzeczywistości rozdartej hiszpańską wojną domową, w której paradoksalnie właśnie dorośli wyrzynają się, ponieważ nie akceptują moralnych kręgosłupów drugiej strony. W pewien ułomny sposób sierocińce starały się dać sierotom jakiś substytut tego zdeformowanego narządu. W czasie wojny jednak sierot było zbyt dużo, by uratować je wszystkie. Ten ludowy strach przed złym duchem czającym się w niesprawnym ciele jest zaledwie odpryskiem głębszego lęku, w który popadła cała Europa w drugiej połowie lat 30. Kilka miesięcy po wydarzeniach przedstawionych w Kręgosłupie diabła w Lesie Szpęgawskim obok Starogardu Gdańskiego niepełnosprawne dzieci rozbiegły się między drzewami. Przyjechały tu na wycieczkę, a skończyły z kulami w głowach, zatłuczone kolbami albo jeszcze żywe, z wolna duszone sypiącą się na nie ziemią w zbiorowych grobach. Wszystko po to, by ich „diabelskie kręgosłupy” nikogo już więcej nie obrzydzały.

„Ujrzałem diabła”, 2010, reż. Jee-woon Kim

Ujrzał go główny bohater, ale ujrzy również widz, i będzie zszokowany wyraźnie nieeuropejskim podejściem do narracji, w której przemoc odgrywa naczelną rolę, nie dając odbiorcy wytchnienia. Jeden seans wystarczy, żeby zapamiętać te ponad 140 minut studium okrucieństwa. Głównym motywem Ujrzałem diabła jest zemsta tajnego agenta Soo-hyuna, który odkrywa, że jego ciężarna narzeczona została zgwałcona, zamordowana i poćwiartowana przez obłąkanego psychopatę Janga. Zaślepiony chęcią odpłaty Soo-hyun obiecuje wytropić i zabić tego potwora w ludzkiej skórze. Tymczasem Jang popełnia kolejne zbrodnie, zapraszając widza do krwawej podróży przez meandry ludzkich dewiacji. Rzadko w kinie widujemy złoczyńcę tak całkowicie oddanego zbrodni. Jest to antagonista pokazany na serio i nie chce się do niego wracać.

„Funny Games”, 1997, reż. Michael Haneke

Wyobraźcie sobie, że otwieracie drzwi i w progu staje dwóch takich na biało ubranych młodzieńców, a wtedy wasze życie zamienia się w psychotyczny koszmar. Krwawe horrory z tabunami zombie, wylewające się z ekranu flaki i inne wymyślne zabiegi wizualne, żeby tylko pobudzić strach u widza, są po prostu niczym w porównaniu z tym, co zrobił Haneke. Zrobił jeden z najbardziej brutalnych filmów, jakie kiedykolwiek widziałem, właściwie nie pokazując żadnej przemocy. Całe zło, które dwaj psychopaci sprawiają bezbronnej rodzinie, wydarza się wyłącznie w głowie odbiorcy. Haneke użył wyobraźni widza jak generatora, dając mu minimalną ilość paliwa, do którego przywykliśmy – jawne pokazywanie cierpienia. Irytująca jest ta świadomość, że przystępując do oglądania filmu, znamy mechanizm całej opowieści. Doskonale potrafimy wyobrazić sobie, co spotka ofiary w Funny Games. Skąd mamy tę wiedzę? Jest ona w nas zapisana per naturae, wpojona przed wieloma pokoleniami i uświęcona symbolami. Dwaj mordercy o wdzięcznych imionach Piotr i Paweł, ubrani w białe stroje i tak niewinni z wyglądu, są przykładem owych filarów naszego zakochania się w przemocy. Dlatego wcale nie trzeba flaków i krwi na ekranie, byśmy umieli łaknąć cierpienia innych w swoich spragnionych adrenaliny mózgach. Bo ono nie spotyka nas, i o to chodzi. Cieszymy się, że nie spotyka, i dlatego to nas tak podnieca.

„Drzewa”, 1995, reż. Grzegorz Królikiewicz

Odkryłem ten film całkiem niedawno i zmieniłem całkowicie klasyfikację polskich najgorszych filmów. Do tej pory za wyjątkowe szmiry uznawałem Weekend i Kac Wawę. Teraz dołączyły do nich Drzewa, czyli historia o dendrologicznej zemście za nasze ich traktowanie. W tym zestawieniu to horrorowy wyjątek, gdyż spodziewam się, że tę produkcję widzowie również zechcą zobaczyć tylko raz. Inaczej więc w tym przypadku realizuje się temat tego tekstu. Smutne jest przede wszystkim to, że pomysł na fabułę był, natomiast zabrakło dosłownie wszystkiego, począwszy od scenariusza, a skończywszy na aktorach, a dokładnie ich umiejętnościach, chociaż oceniając po nazwiskach, jakość ich gry w Drzewach jest całkowicie negatywnie zaskakująca.

„Eden Lake”, 2008, reż. James Watkins

I tego się właśnie boimy – terroru ze strony ludzi. W brytyjsko-francuskim horrorze Eden Lake relaksujący weekend na odległej angielskiej wsi staje się śmiertelną pułapką dla Jenny i Steve’a. Spotykają oni grupę nastolatków, która ma wobec nich makabryczne plany i bynajmniej nie chodzi o śmierć. Steve ginie, a Jenny ucieka z lasu w panice. Kiedy Jenny wraca do miasta, rozbija samochód i z przerażeniem w końcu odkrywa, że znalazła się w domu rodziców napastników, których sadystyczne skłonności są tak samo pierwotne jak te u ich dzieci. Najgorsze jest jednak to, że reżyser nie da nam żadnego morału, ukojenia, refleksji w finale. Zostawi nas z tymi emocjami, całym tym buntem i w sumie bezradnością wobec przemocy. Doskonale wiemy, że ona jest wokoło nas i dlatego Eden Lake jest tak trudny, może tylko na jeden seans, a potem wiele lat przerwy, żeby popatrzeć na dziejący się wokoło prawdziwy film.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA