Mgła (2007). Pełnokrwisty horror według Darabonta
Tekst z archiwum film.org.pl (16.03.2008)
Z niemałą obawą obserwowałem kampanię reklamową promującą kolejny film zrealizowany na podstawie tekstu amerykańskiego mistrza grozy, Stephena Kinga. Z obawą tym większą, iż ostatni obraz bazujący na jego prozie – “1408” – okazał się być przeciętną produkcją nastawioną na zademonstrowanie możliwości krzemowych obwodów. W trakcie seansu tworu Mikaela Hafstroma nie byliśmy co prawda zagrożeni atakiem potężnej depresji, ale i uśmiech zdradzający ukontentowanie na naszych twarzach pojawić się raczej nie mógł. Po wyjściu z sali kinowej zastanawiałem się, czy zmaterializowanie jakże charakterystycznego i intrygującego zarazem świata Kinga jest w dzisiejszych czasach możliwe? Czy w dobie kryzysu horroru i to zarówno na polu literackim, jak i filmowym, można stworzyć coś na miarę “Carrie” Briana De Palmy?
Okazuje się, iż na recepcie zawierającej antidotum na żenujący poziom ekranizacji widnieją jedynie dwa słowa: pierwsze z nich to FRANK, drugie – DARABONT. Po wyśmienitych “Skazanych na Shawshank” i “Zielonej mili”, Francuz powraca i ponownie zwycięża w walce, w której znakomita większość pada na deski już na etapie tworzenia scenariusza. Mimo tego, że trailery i plakaty w dość wymowny sposób sugerowały nazwisko reżysera, mój strach przed kolejną filmową miernotą nie ustawał, a nawet kilkukrotnie się spotęgował. Przerażał fakt, iż Darabont podjął się realizacji filmu, który musi stać się pełnokrwistym horrorem. Szkopuł tkwił w tym, że “Skazani” i “Mila” były adaptacjami idealnymi, ale pochodzącymi z innego bieguna twórczości Kinga. Potworami nie były w nich duchy, demony, żywe trupy – potworami byli normalni ludzie.
Z “Mgłą” jest zupełnie inaczej, monstra przybierają bowiem formę diametralnie różną od ludzkiej. Zmienia się również scenografia – więzienną celę zastępuje prowincjonalny supermarket. Bohaterowie, obok wewnętrznej batalii z własnym sumieniem, stają w szranki z krwiożerczymi stworzeniami, wyłaniającymi się z nieprzeniknionych czeluści wyjątkowo gęstej mgły, która pojawia się niczym zły sen – nie wiadomo skąd i nie wiadomo dlaczego. Okalając wątpliwej wytrzymałości ściany sklepu, odcina od dobrodziejstw cywilizacji grupę liczącą co najmniej trzydzieści osób. Pozornie wszyscy wydają się istotami przystosowanymi do życia w społeczeństwie, dopiero perspektywa spotkania z zakapturzonym posłańcem dzierżącym zaostrzoną kosę ujawnia ich prawdziwą naturę.
[quote]I właśnie na studium zachowań postaci uwięzionych w blaszanym pudełku, ludzi zewsząd zagrożonych rozszarpaniem przez istoty, o których istnieniu nikt nie miał pojęcia, polega siła filmu Franka Darabonta.[/quote]
Reżyser zdaje sobie sprawę z tego, iż potwory stanowią ważny element fabuły, ale rozumie, że są to figury na tyle mało interesujące pod względem psychologicznym, iż nie mogą stać się filmowym epicentrum – punktem, wokół którego rozwijałaby się fabuła. Tę buduje wokół ludzi i ich reakcji na zaistniałą sytuację. Wszelakie organizmy, mające za priorytet rozszarpanie jak największej liczby obywateli miasteczka, stają się jedynie tłem dla prawdziwego horroru, który zaczyna rozgrywać się pomiędzy półkami z towarem. Gorsi od kreatur wyłaniających się z mgły okazują się być ludzie, którzy padają ich ofiarą. Znakomita większość z nich, zrozpaczona zaistniałą sytuacją, zaczyna ją analizować, dochodząc tym samym do dwóch elementarnych pytań: dlaczego to się dzieje i co zrobić, by to zakończyć? Odpowiedzi zostają podane jak na tacy przez jedną z uwięzionych. Odgrywając rolę fałszywego proroka, rzucając wersetami z Nowego Testamentu, otumania ludzi zdezorientowanych, poszukujących chociażby najlichszej deski ratunku. W swym religijnym amoku staje się personą zagrażającą zbiorowości nieporównywalnie bardziej od intruzów ukrywających się w nieprzeniknionych bielach mgły.
Doskonała konstrukcja nie jest jedynym przemawiającym na korzyść Darabonta elementem, na podstawie którego możemy mówić o udanej adaptacji. Film wyśmienicie odtwarza to, co w świecie Kinga jest najważniejsze – znakomicie kreśli charaktery bohaterów. Z czystym sumieniem stwierdzam, że gdybym był kompletnie nieświadomy tego, iż obraz opiera się na historii stworzonej przez Amerykanina, po seansie biegłym sprawdzić, czy nie jest on czasem adaptacją. Postaci uwięzione w hipermarkecie to – rzec by można – przegląd bohaterów autora.
Mamy więc grupkę osób, które w sytuacji zagrażającej ich życiu myślą trzeźwo, nie poddają się sugestiom i starają się znaleźć sposób na przezwyciężenie rozpaczliwej sytuacji. Oczywiście okazują się być nimi ludzie, którzy na co dzień uchodzą za przeciętnych, a nawet słabych. Ci, którzy w normalnych realiach kreują się na superbohaterów, w obliczu zagrożenia tracą zimną krew, zachowują się jak tchórze. Jest jeszcze jeden typ postaci charakterystycznej – osoba obłąkana, która mimo działania z dobrych pobudek czyni najwięcej zła. Czy świadomie, czy nie, to wie już jedynie sam Stephen King. Darabont prowadzi aktorów w tak wyśmienity sposób, że w trakcie seansu odczuwamy niemalże identyczne emocje, co przy przewracaniu kolejnych kartek “Szkieletowej załogi” (zbiór opowiadań zawierający w sobie m.in. “Mgłę”), a Marcia Gay Harden w roli obłąkanej pani Carmody osiąga poziom prezentowany niegdyś przez Kathy Bates w “Misery”.
Swój szacunek do twórczości mistrza grozy zamanifestował Francuz już w pierwszych minutach filmu, kiedy to widzimy głównego bohatera pracującego nad plakatem przedstawiającym rewolwerowca i różę na tle monumentalnie wznoszącej się za nimi wieży. Jest to oczywiście nawiązanie do, jak mówi sam autor, dzieła jego życia – siedmiotomowej sagi o wspomnianym rewolwerowcu. Podróżuje on przez zdegradowany świat, w którym wszystko, nawet czas, straciło jakiekolwiek znaczenie, zmierzając do tajemniczej wieży, w której przyjdzie stanąć mu oko w oko z samym sobą. Saga “Mrocznej wieży” to podsumowanie twórczości Stephena Kinga, cykl łączący w sobie elementy z ogromnej części jego powieści. Po jej przeczytaniu szepnąłem pod nosem – Boże, niech nikt nie próbuje tego sfilmować – po “Mgle” zmieniam zdanie; mam jednego kandydata.
Jedynym minusem obrazu Darabonta są same potwory, a właściwie ich dwa typy. Pierwszy z nich demonstruje nam jedynie swoje macki, chwytając w nie pewnego młodzieńca – zdecydowanie najgorsza scena filmu, po której obawiałem się, że reżyser zdecydował się na stworzenie krwawej jatki z pogranicza horroru i komedii. Drugi to pseudopterodaktyle, które specjalizują się w dewastacji witryn sklepowych. Oba równoważone są przez inne, dużo ciekawsze monstra i oba pojawiają się jedynie w krótkich epizodach, na szczęście.
“Mgłę” polecam zarówno tym, którzy niejedną noc spędzili na nerwowym przewracaniu kolejnych stron zapełnionych historią mistrza grozy, jak i tym, którzy nigdy nie mieli z jego twórczością styczności. Jest ona doskonałym horrorem i skuteczną odtrutką na ekranową ekspansję bladolicych maszkar z kruczoczarnymi włosami rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni. Darabont potwierdza, że jest bezapelacyjnie najlepszym adaptatorem tekstów Stephena Kinga – miejmy nadzieję, że jeszcze kiedyś do nich powróci.