search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

HORROROWE PODSUMOWANIE 2018, czyli miniony rok w KINIE GROZY

Krzysztof Walecki

31 grudnia 2018

REKLAMA

Również Operacja Overlord jest horrorem wyjątkowo udanym. Może nawet aż za bardzo – w swym stężeniu makabry, mocnych efektów specjalnych i bezlitosnej energii jest to dzieło odstające od obecnych pozycji kina grozy, estetyką zbliżone do wariackich produkcji z lat osiemdziesiątych, z Re-animatorem i Martwym złem na czele. Pewnie dlatego też film Juliusa Avery’ego był klapą w kinach. Podejrzewam, że gdyby ten sam scenariusz powstał nie dla dużego studia, a jako mniejsza produkcja, można by było mówić o rewelacji i przyszłym kulcie. Tymczasem wszystko jest tu zbyt doskonale zrealizowane, jakże niepasujące do b-klasowej konwencji.

Cieszy mnie fakt, że w kinach, choć w ograniczonej dystrybucji, pojawiły się Endless i Korpo. O tym pierwszym tytule pisałem, gdy pojawił się jako część lubelskich pokazów specjalnych Splat!Nights. Trzeci film duetu Aaron Moorhead-Justin Benson jest ich najambitniejszym (do tej pory) projektem, z jednej strony nawiązującym do ich debiutanckiego horroru Resolution, z drugiej preferującym bardziej elementy science fiction niż kino grozy. Realizm idzie w parze z fantastyką, która przyjmuje rozmiary mitologiczne, stąd mogą się pojawić trudności w zrozumieniu konwencji u widzów nieznających wcześniejszych dzieł duetu – znajomość ich pierwszego filmu jest bardzo wskazana. Pod tym względem Korpo wydaje się nieco atrakcyjniejszą propozycją. Również i o tym filmie wcześniej pisałem – podczas relacji zeszłorocznego Splat!FilmFest – choć wtedy nie miał jeszcze polskiego tytułu i zwał się Mayhem. Czarna komedia o możliwości wybicia (bez konsekwencji!) swoich kolegów i szefostwa w wielkim biurowcu wydaje się mokrym snem każdego korposzczurka, stając się trafną i zabawną satyrą na robienie kariery po trupach. I w przeciwieństwie do wielu horrorów z tego roku – naprawdę krwawą.

<em>Korpo<em>

Eli Roth postanowił postraszyć dzieci w niezłym Zegarze czarnoksiężnika, próbując odtworzyć atmosferę wczesnych produkcji Stevena Spielberga. Filmowi brakuje autentycznej grozy oraz widowiskowości Gremlinów czy Ducha, ale sam duet Jack Black i Cate Blanchett zapewnia atrakcje nie do przeceniania. Fatum Elizabeth, nowoczesne odczytanie baśni o Sinobrodym, uzupełnione o elementy fantastyczne, ma posmak kina art-house’owego – i również jego powolne tempo – lecz i w tym przypadku seans zaliczyłem do udanych. Dzieło Sebastiana Gutierreza proponuje wrażenia natury estetycznej (piękne zdjęcia i scenografia, zjawiskowe Abbey Lee i Carla Gugino w rolach głównych), które jednocześnie dobrze oddają główny temat filmu, jaki obraca się wokół męskiej potrzeby posiadania i niszczenia.

Argentyńskie Nocne istoty zebrały u nas mocno średnie recenzje, choć straszą solidniej od niejednego amerykańskiego horroru. Historia trzech domów stojących przy tej samej ulicy, w których doszło do paranormalnych wydarzeń, funduje solidne skoki napięcia, ale nie potrafi znaleźć uzasadnienia dla działania sił nadprzyrodzonych. Reżyser i scenarzysta Demián Rugna jest dobrym inscenizatorem, który powinien jednak oddać napisanie trzeciego aktu komuś innemu – puenta niby jest, ale tak, jakby jej nie było.

EUROHORROR

Stary kontynent dał nam w tym roku nieporównywalnie mniej filmów grozy, acz o lepszej jakości. Spośród tych kilku tytułów tylko jeden można uznać za faktycznie nieudany – The Lodgers. Przeklęci chce być stylowym horrorem, ale straszy tu jedynie nuda. Łatwo przewidzieć, jaką tajemnicę kryje stara, irlandzka posiadłość oraz zamieszkujące ją rodzeństwo, i choć urok grającej główną rolę Charlotte Vegi jest niepodważalny, całość dłuży się niemiłosiernie, a reżyseria Briana O’Malleya koncentruje się bardziej na oddaniu gotyckiej atmosfery (ach, te mgły) niż straszeniu.

<em>Przebudzenie dusz<em>

Pozostajemy na wyspach – Przebudzenie dusz ma świetny pomysł wyjściowy, który niestety nie znajduje właściwego rozwiązania. Ekspert od demistyfikowania rzekomych mistyków i duchołapów dostaje trzy przypadki, których nawet jego guru nie potrafił rozgryźć. Film Jeremy’ego Dysona i Andy’ego Nymana (ten drugi gra również główną rolę) na podstawie ich własnej sztuki od pewnego momentu zamienia się w horror nowelowy, nawiązujący do tradycji tej formy, która właśnie w Anglii osiągnęła największą popularność. Każda z historii jest nakręcona w nieco innej konwencji, każda dotyczy innego rodzaju fantastycznej groźby i każda na swój sposób jest udana. Problem pojawia się, gdy twórcy postanawiają połączyć je za pomocą twistu, który prowadzi nas do finałowej czwartej historii. Jak na ironię, rozwiązanie straszy najlepiej, ale sprawia również, że Przebudzenie dusz nie jest wcale filmem, którym początkowo miało być – zamiast zastanowić się nad specyfiką opowieści niesamowitych, stajemy się, podobnie jak główny bohater, jej zakładnikami.

Również Pod ciemnymi gwiazdami jest dziełem brytyjskim, acz grozy szukającym w niebezpiecznym romansie dwójki outsiderów. Rudowłosa Moll jest czarną owcą rodziny – nie wiemy, co zrobiła w przeszłości, ale zwłaszcza matka nadal pilnuje dziewczyny, aby ta wyszła na ludzi. Pascal lubi polować na dziką zwierzynę i ma już policyjną kartotekę, choć na pierwszy rzut oka jest czarującym i nieco nieokrzesanym przyjezdnym. Oczywiście oboje szybko się w sobie zakochują, ale uczucie staje pod znakiem zapytania, kiedy w mieście dochodzi do serii morderstw, a mężczyzna staje się głównym podejrzanym. W debiucie Michaela Pearce’a wyraźnie słychać echa Wichrowych wzgórz Emily Brontë, gdzie miłość, szaleństwo i strach szły ręka w rękę, choć osobiście uważam, że równie dobrym tropem jest tu Rzeźnik Claude’a Chabrola. Także i tam miłosna relacja dwójki głównych bohaterów, na tle prowincjonalnego obrazka, uzupełniona jest o podejrzenie, że wybranek może być wielokrotnym mordercą. Pearce idzie jednak dalej, sugerując, że Moll i Pascala nie dzieli, ale łączy mroczna natura. Rewelacyjny dreszczowiec z niejednoznacznym finałem i świetnymi rolami Johnny’ego Flynna oraz Jessie Buckley.

<em>Pod ciemnymi gwiazdami<em>

Pascal Laugier, którego Martyrs nadal uważam za jeden z najbardziej nihilistycznych i okrutnych horrorów XXI wieku, wrócił filmem Ghostland. Francusko-kanadyjska produkcja zaczyna się cytatem z Lovecrafta, aby później dać nam fabułę, która bardziej kojarzy się z prozą Jacka Ketchuma, a nie samotnika z Providence. Matka z dwójką córek wprowadzają się do nowego domu, aby jeszcze pierwszej nocy przeżyć atak psychopatycznych morderców. Po latach jedna z ocalonych jest wziętą pisarką horrorów, która wraca do rodziny, aby zająć się swoją siostrą, wciąż przeżywającą tamto wydarzenie. Laugier nie rezygnuje ze swoich obsesji niemożliwości ucieczki (zwłaszcza psychicznej) od raz przeżytego koszmaru, ale Ghostland zaskakuje przystępnością. Kluczem do sukcesu jest w tym przypadku złożona i zaskakująca narracja, prowadzenie fabuły wbrew przewidywaniom widza, jak również koncept, aby mechanizmu obronnego przed prawdziwym koszmarem szukać w sztuce, która zasadza się na przemocy i grozie. Lovecraft pasuje tu jak pięść do nosa, a od pewnego momentu film zamienia się w kolejną wariację Teksaskiej masakry piłą mechaniczną; mimo to warto, zwłaszcza dla zmiany toru opowiadania co 20 minut.

REKLAMA