HORROROWE PODSUMOWANIE 2018, czyli miniony rok w KINIE GROZY
W Thelmie Joachima Triera tytułowa bohaterka jest rozpoczynającą studia w Oslo dziewczyną, która zaczyna doświadczać dziwnych ataków i wizji, a wkrótce przekonuje się również, że posiada niezwykłe moce. Z drugiej strony stan bohaterki i to, co oglądamy jej oczyma, może być potraktowane metaforycznie – nieprzypadkowo wszystko to dzieje się, gdy Thelma poznaje Anję. Główna bohaterka początkowo nie rozumie uczuć żywionych do nowo poznanej kobiety i boi się ich. Trier świetnie porusza się na styku realizmu i fantastyki, jawy i snu, ukazując starania dziewczyny, która musi przewartościować swoje spojrzenie na kwestie religii, autorytetu własnych rodziców, sięgając po to, co od zawsze w niej siedziało, a do tej pory jawiło się jako coś złego. Niekoniecznie kino grozy, raczej fantastyczny dramat, pełen fascynujących motywów, pozostawiający ocenę bohaterki i jej wyborów w gestii widza.
Horrorem trudno nazwać również Listopad, choć ta czarno-biała produkcja niepozbawiona jest niesamowitości typowej dla baśni i legend. Mała estońska wioska jest miejscem, gdzie z diabłem handluje się o dusze dla krattów, wynalazków z kawałka żelaza, drewna, a nawet śniegu, rozpaczliwie zakochana dziewczyna zamienia się w wilka, aby być bliżej swego ukochanego, zaraza przybiera postać kobiety lub zwierzęcia, a w dzień zaduszny zmarli wracają do swych domów. Humor miesza się tu ze smutkiem niespełnienia, a świat, którego reguły poznajemy na każdym kroku, jest miejscem, gdzie należy być cwańszym od diabłów, jeśli chce się namiastki szczęścia. Wizualny majstersztyk opatrzony jest muzyką, która raz przypomina industrialne dudnienie, innym razem urzeka ambientowym liryzmem, ale przez cały seans wprawia widza w oniryczny nastrój, prezentując odległą baśniową wizję. Nakręcony przez Rainera Sarneta Listopad jest jednym z najlepszych i najbardziej niezwykłych filmów, jakie można było obejrzeć w 2018 roku w naszych kinach.
POZA KINEM
Niewiele w tym roku było horrorowych premier na DVD czy Blu-Ray, a jeszcze mnie udanych. Korytarzem w mrok Rodrigo Cortésa reklamowane jest jako „film producentów sagi Zmierzch”, co samo w sobie nie jest żadną zachętą. Na szczęście reżyser Pogrzebanego bardzo szybko daje widzowi do zrozumienia, że nie interesują go młodzieżowe rozterki sercowe, a rozpala go gotycka wyobraźnia. Niestety historia pięciu „złych” dziewczyn, które rozpoczynają naukę w ekskluzywnej szkole, aby odkryć, że są wykorzystywane przez dusze przedwcześnie zmarłych artystów, szybko popada w śmieszność i nudę. Nie pomaga dobra obsada młodych aktorek (wśród nich znana z Sieroty Isabelle Fuhrman), nie pomaga również Uma Thurman z okropnym francuskim akcentem. Ładnie zrobiony film z oryginalnym konceptem, który zwyczajnie nie sprawdza się na ekranie.
Jeszcze gorzej wypadł komediowy slasher Uważaj, kochanie w reżyserii Chrisa Peckovera. Dużo sobie obiecywałem po kolejnym spotkaniu Olivii DeJonge i Eda Oxenboulda, czyli rodzeństwa z Shyamalanowskiej Wizyty. Tutaj ona jako opiekunka głównego bohatera, a on jako jego najlepszy przyjaciel nie mają zbyt wielu możliwości, aby błysnąć, zwłaszcza że scenariusz bardziej zainteresowany jest twistem, który wywraca całość już po 30 minutach seansu niż postaciami. Trójka nastolatków staje się celem zamaskowanego intruza, ale schemat home invasion jest tu podstawą nieprzyjemnej zamiany ról, po której odechciewa się oglądać filmu dalej. Od tego momentu Uważaj, kochanie staje się odpychającym i nieśmiesznym dziełkiem o katach i ofiarach – ci pierwsi są głośni, bezczelni i żałośni w swych próbach podporządkowania sobie innych (ale dziwnie im się to udaje), ci drudzy zaś nie mają nic do powiedzenia i cierpliwie cierpią. My na szczęście możemy wyłączyć film w każdej chwili albo w ogóle po niego nie sięgać.
W czarnej komedii Mama i tata Nicolas Cage oraz Selma Blair szaleją jako tytułowe postaci, które chcą zamordować własne dzieci. Wolałbym jednak obejrzeć Cage’a szalejącego w Mandy, która nadal czeka na polską dystrybucję, pomimo znakomitych recenzji zewsząd. Na premierę czekają również francuska Zemsta oraz amerykański Upgrade – oba te tytuły można już było obejrzeć na specjalnych pokazach, gdzie zebrały świetne opinie od widzów, a i zachodni krytycy nie pozostali obojętni na ich walory. Przede mną wciąż do nadrobienia hiszpańska Tajemnica Marrowbone, z bynajmniej nie hiszpańską obsadą (Anya Taylor-Joy, Mia Goth, Charlie Heaton), która fabułą przypomina niestety The Lodgers. Przeklętych, oraz Delirium, gdzie były pacjent zakładu psychiatrycznego (Topher Grace) wierzy, że jego dom jest nawiedzony.
Więcej ciekawych propozycji można było znaleźć na Netfliksie, choć najlepszą horrorową rzecz, jaką platforma dała nam w tym roku, był serial, Nawiedzony dom na wzgórzu. Tylko jedna pełnometrażowa produkcja prawie dorównała poziomowi dziełu Mike’a Flanagana, który teraz kręci Doktora Sen, kontynuację Lśnienia. Premiera w 2020 roku. Nie będę rozpisywał się tu w szczegółach o wszystkich filmach netfliksowych, gdyż spora ich część została już zrecenzowana, często przeze mnie (korci mnie, aby obejrzeć raz jeszcze Rytuał, horror który z perspektywy czasu wydaje się lepszy, niż początkowo go oceniłem). Skupię się zatem na tych mniej znanych tytułach, które mogły umknąć uwadze niektórych.
Dom otwarty był chyba pierwszym horrorem, jaki widziałem w tym roku na Netfliksie, i niestety nie był to udany seans. Historia matki i syna, którzy wprowadzają się do nowego domu tylko po to, aby odkryć tam czyjąś złowrogą obecność, rozkręca się bardzo powoli, serwując całkiem wiarygodne relacje między bohaterami. Szkoda, że nie przekłada się to na grozę, ani nawet jakąkolwiek chęć śledzenia fabuły – nim film dobiegnie końca, odkryjemy, że wcale nie oglądaliśmy horroru. Wydaje mi się, że jedynym powodem powstania tej produkcji było zatrzymanie gwiazdy 13 powodów, Dylana Minnette, aby ten zaszczycił swoją obecnością inny netfliksowy produkt. A skoro już przy nieruchomościach jesteśmy – Nasz dom również pojawił się w ofercie programowej słynnej platformy i również nie polecam. Po śmierci rodziców młody geniusz musi zaopiekować się swoim jeszcze młodszym rodzeństwem, gdy okazuje się, że jego wynalazek daje możliwość komunikowania się ze zmarłymi. Znów bardziej dramat niż cokolwiek innego, mimo że są tu duchy, dziwna aparatura i finał z wygenerowanymi komputerowo cieniami. Fabuła idzie w stronę Ducha, ale bez efektownej oprawy, grozy i emocji.
Sporo zombie mieliśmy w tym roku, począwszy od Day of the Dead: Bloodline, gdzie punkt wyjścia zaczerpnięty z jednego z filmów o żywych trupach od George’a A. Romero jest tu przetworzony przez standardy rodem ze studia Asylum. Nie chodzi nawet o to, że scenariusz jest głupi, dialogi śmieszne, aktorstwo żadne, a efekty specjalne rażą taniością – najgorsze jest to, że nie potrafię już traktować tego czegoś jako profesjonalnego filmu. Wygłupy amatorów wyglądają często lepiej niż Bloodline. Co więcej główny czarny charakter, Max, nawet po przemienieniu w żywego trupa zachowuje nawyki stalkera. Tego jeszcze w filmach o zombie nie było! Kanadyjscy Wygłodniali nie wnoszą nic nowego do kanonu, ale solidnie idą ścieżką lepszych odcinków The Walking Dead, ukazując przypadkowo spotkanych ludzi, którzy po apokalipsie zmuszeni są kroczyć przed siebie z maczetą w ręku. Gdzie idą? Nieważne, byle przeżyć kolejny dzień, najlepiej nie w samotności. W Ładunku Martin Freeman również musi stanąć oko w oko z żywymi trupami, ale nie one są najważniejsze, lecz ukazanie poświęcenia ojca, który zrobi wszystko, aby ocalić swoje malutkie dziecko.