search
REKLAMA
Zestawienie

HORROR na ANTYPODACH. Australijskie kino grozy, które TRZEBA ZNAĆ

Krzysztof Walecki

27 stycznia 2021

REKLAMA

THE LOVED ONES (2009)

Drugi po Wolf Creek australijski horror, który wydaje się wzorować na popularnej w ówczesnej dekadzie stylistyce torture porn. Ale The Loved Ones Seana Byrne’a bardziej przypomina Teksańską masakrę piłą mechaniczną niż Piłę – nie jest tak krwawy jak późniejszy film, za to cechuje go podobne sadystyczne poczucie humoru, które charakteryzowało arcydzieło Tobe’a Hoopera. W gruncie rzeczy debiut Byrne’a jest połączeniem wyjątkowo amoralnego horroru z bardzo czarną komedią, zwichrowaną wersją Dziewczyny w różowej sukience. Być może wszystkie te porównania uderzają w oryginalność The Loved Ones, ale reżyserowi i scenarzyście udało się ułożyć ze znanych elementów fascynującą i świeżą całość.

Główną atrakcją filmu jest Lola, licealistka o niepozornym obliczu i czarnej jak smoła duszy. Wraz ze swym ojcem porywają chłopaka, który jej się podoba, i organizują w domu parodię balu maturalnego. Słodka ballada Not Pretty Enough staje się żałosnym leitmotivem nocy obfitującej w liczne tortury i zwyrodniałą zabawę. Dziewczyna emanuje niedojrzałą seksualnością, która wymierzona jest zarówno w ofiarę, jak i (nie do końca świadomie) jej ojca; ten za to doskonale zdaje sobie sprawę z własnego zakazanego uczucia do córki. Byrne po mistrzowsku balansuje między grozą uwięzienia przez dwójkę psychopatów a śmiesznością ich starań, aby urządzona przez nich impreza miała jak najbardziej doniosły charakter. Wszak bal maturalny jawi się jako jedno z najważniejszych wydarzeń w życiu wchodzącej w dorosłość dziewczyny, musi być zatem doskonały. Oczywiście u Loli przeistacza się on w patologiczną degrengoladę, a przez fakt, że nie jest to pierwsze porwanie dziewczyny, wydaje się tracić również element jednostkowego wydarzenia. Oczywiście poszukiwania tego jedynego muszą skończyć się na uświadomieniu, że żaden chłopak nie dorówna tatusiowi. Reżyser zatrzymuje się w momencie, w którym dalszy ciąg tego wątku byłby niesmaczny, równocześnie w odkrywaniu rodzinnych tajemnic posuwając się w okolice zarezerwowane dla Ludzi pod schodami Wesa Cravena.

W przeciwieństwie do Wolf Creek film Byrne’a jest zdecydowanie bardziej rozrywkowy – okrucieństwo jest tu często poza kadrem, a sadyzm Loli w równej mierze straszy, co śmieszy. Grająca ją Robin McLeavy jest fenomenalna, balansując na granicy przerysowania i autentycznego szaleństwa, czyniąc ze swojej bohaterki potwora, od którego trudno odwrócić wzrok. Szkoda, że zarówno jej, jak i Byrne’owi nie udało się powtórzyć sukcesu ich kultowego już dzieła. Podczas gdy ona dzieliła czas między pracą na deskach teatru a rolą w serialu Hell on Wheels: Witaj w piekle (2011–16), on zrobił do tej pory tylko jeden film – nakręcony w Stanach Zjednoczonych horror The Devil’s Candy (2015).

BABADOOK (2014)

Po przebudzeniu się horroru w Australii, do jakiego doszło na początku nowego wieku, druga dekada przyniosła jakościowy regres, z jednym szlachetnym i głośnym na cały świat wyjątkiem. Wyreżyserowany przez Jennifer Kent Babadook został przez wielu krytyków i widzów uznany jednym z najlepszych filmów grozy ostatnich lat, a sam William Friedkin, reżyser oryginalnego Egzorcysty, powiedział, że „nigdy nie widział bardziej przerażającego filmu”. Osobiście nie podzielam tak silnego entuzjazmu (tj. strachu), choć przyznać muszę, że udało się Kent ścisnąć mnie za gardło samą sytuacją wyjściową, na długo zanim na ekranie pojawił się tytułowy upiór.

Film jest rozwinięciem fabuły i tematów obecnych w krótkim metrażu Australijki, Monster (2005), będącym 10-minutową psychodramą o coraz bardziej fantastycznym z każdą chwilą charakterze. Pierwsze pół godziny Babadooka to obraz niezwykle intensywnych trudów samotnej matki w wychowaniu sześcioletniego syna. Samuel ma wybujałą wyobraźnię, niespożyte pokłady energii oraz bardzo krzykliwą naturę, co doprowadza Amelię na skraj wyczerpania psychicznego i emocjonalnego. Kent udaje się tak ukazać malca, aby z jednej strony jawił się jako rozwydrzony smarkacz i niszczycielska siła (zwłaszcza kiedy widzimy coraz bardziej umęczoną twarz jego matki), z drugiej jednak jako dziecko nieświadome swych psot, pełne niewinności i naiwności. Spotkanie z książkowym panem Babadookiem dosyć mocno uderza w psychikę chłopca, który zaczyna dostrzegać wymyśloną postać, lecz prawdziwa groza przychodzi, kiedy to matce objawia się inspirowany niemieckim ekspresjonizmem i trikowym kinem Georges’a Mélièsa potwór. A może to tylko wyobraźnia kobiety?

Odpowiedź na pytanie, co tak naprawdę dzieje się na ekranie i na jakim poziomie należy czytać tę historię, jest dosyć jasna (dobrą podpowiedź stanowi chociażby oglądana przez Amelię nowela Kropla wody z Trzech oblicz strachu Maria Bavy), zwłaszcza kiedy dowiemy się, że ojciec Samuela zginął w wypadku samochodowym, wioząc rodzącą Amelię. Nieprzepracowana żałoba, niełatwe uczucie, jakie matka żywi do syna, oraz rosnąca frustracja wystarczą, aby powołać do życia Babadooka, którego jedynym celem wydaje się terroryzowanie malca, czyli coś, na co być może Amelia ma ochotę. Oto horror, w którym znaczenie wydaje się być ważniejsze od straszenia. Wybitna rola Essie Davis, znakomity występ małoletniego Noah Wisemana oraz cudownie ponure zdjęcia Radosława Ładczuka dopełniają tylko wrażenia obcowania z jednym z najbardziej przemyślanych i najlepiej przeprowadzonych filmów z gatunku ostatnich lat.

Ale Babadook daje również coś, czego australijskie kino grozy nie miało do tej pory do zaoferowania. Odcina się od brutalności cechującej horrory poprzedniej dekady, rezygnuje z taniości i B-klasowości ozploitation, a przede wszystkim jest filmem kompletnie wyzbytym australijskości, tak w obrazie, fabule, jak i charakterze. To, czym do tej pory odznaczały się tamtejsze horrory, przynajmniej te najsłynniejsze i najlepsze, jest tu nieobecne – tym większy zatem międzynarodowy sukces filmu, gdyż nie oparty na dotychczasowej atrakcyjności geograficznej lub kulturowej. Było to zresztą celem samej Kent, chcącej, aby film był jak najbardziej uniwersalny, aby wyglądał na taki, który rozgrywa się niekoniecznie w Australii. Zważywszy że następna pozycja na liście, podobnie jak Babadook, posługuje się alegorią oraz ucieka od swej – wydawać by się mogło – narodowej tożsamości, można na tej postawie wysnuć ciekawe wnioski na temat obecnej oraz przyszłej formy australijskiego horroru.

RELIKT (2020)

Zacznę od tego, że to właśnie zeszłoroczny seans Reliktu skłonił mnie do sporządzenia listy najlepszych australijskich filmów grozy. Debiut reżyserski urodzonej w Stanach Zjednoczonych Natalie Eriki James nie tylko buduje horror na strachu przed starością oraz zmianami, jakie zachodzą w umyśle osoby chorej na demencję, która przestaje przypominać samą siebie, ale również wykorzystuje tę myśl, aby przebudować (i to dosłownie!) świat przedstawiony, oddać zdezorientowanie, lęk i udrękę najbliższych, przerażonych niemożliwym do zatrzymania procesem. Miłość i strach idą tutaj w parze, przynosząc w finale katharsis, od którego włos jeży się na głowie. Fabuła obraca się wokół nagłego zniknięcia starszej kobiety, które sprawia, że jej córka i wnuczka wracają do rodzinnego domu w celu poszukiwań. Zaginiona odnajduje się po paru dniach, choć nie pamięta, gdzie była oraz jak wróciła. Córka myśli o tym, aby umieścić ją w domu spokojnej starości, wnuczka zaś, aby wprowadzić się do babci i zaopiekować się nią. Wkrótce jednak obie dostrzegają zmiany w zachowaniu swej bliskiej, która wydaje się być przerażona czymś kryjącym się w zakamarkach domu.

Starość jest potworna, wydaje się mówić James, która wraz z Christianem White’em napisała również scenariusz do filmu. Ale nie chodzi tylko o to, że ciało i umysł powoli odmawiają posłuszeństwa – są momenty, kiedy Edna wydaje się być tą samą osobą, którą jej córka i wnuczka znają od lat, aby w mgnieniu oka zamienić się w kogoś innego, nieprzyjemnego, nawet brutalnego. Równocześnie także i rodzinny dom ulega przerażającej metamorfozie, z miejsca pozornie bezpiecznego i znajomego zmieniając się w terytorium groźne, nieprzewidywalne, żyjące własnym życiem. Doskonała wizualizacja stanu psychicznego, a później i fizycznego Edny. I choć alegoryczność fabuły łączy debiuty James i Kent, dla wielu widzów Relikt pozostaje w cieniu Babadooka, być może dlatego, że im silniej ulega niesamowitości, w finale posługując się niemal surrealną grozą, tym mocniej odchodzi od możliwości dosłownego odczytania tej opowieści, podczas gdy wcześniejszy film sprawdza się jako opowieść o walce z upiorem zarówno zewnętrznym, jak i wewnętrznym. Mimo to trudno mi nie zachwycić się sposobem, w jaki James buduje kolejne poziomy tego rodzinnego horroru, strasząc bohaterki nie tylko przemykającymi cieniami oraz skrytą w ścianach domu tajemnicą, lecz przede wszystkim wizją nieubłagalnego zanikania osoby, którą się kocha, z rodzącą się świadomością własnego końca.

Premiera Reliktu sprawiła, że Australia znów znalazła się na mapie światowego horroru, choć – jak zauważyłem przy okazji Babadooka – oba te filmy grozy różnią się dosyć znacząco od innych tamtejszych przedstawicieli gatunku. Tożsamość tych debiutów nie jest wyrażona przez mentalność, geografię, historię ich kraju pochodzenia, ani nawet tradycję filmową, a wręcz przeciwnie – zawiera się w poświęceniu elementów typowych dla tej kinematografii na rzecz uniwersalizmu, który sprawia, że traktowanie ich w kategorii egzotycznej ciekawostki lub reprezentatywnego przykładu twórczości narodowej jest niemożliwe.

Wątpię jednak, aby stało się to trendem. Po pierwsze dlatego, że inne horrory australijskie ostatniej dekady nie unikały swej „australijskości”, zarówno w przetwarzaniu tamtejszych schematów fabularnych i gatunkowych [100 Bloody Acres (2012), Wyrmwood: droga do żywych trupów (2014)], korzystaniu z wizualnych dobrodziejstw otwartej przestrzeni, outbacku [Zabójcza ziemia (2016), Ładunek (2017)], jak i opieraniu scenariusza na prawdziwych, wstrząsających historiach [Snowtown (2011), Ogary miłości (2016)]. Po drugie zaś, przynajmniej w przypadku Jennifer Kent, nie widzimy kontynuacji tej drogi. Jej drugim filmem było kolonialne kino zemsty, Słowik (2018), w pełni wyzyskujące swój australijski charakter już w samej fabule (wciąż jednak ze zdjęciami Radka Ładczuka). Musimy poczekać na następne dzieło James, aby przekonać się, czy Relikt był tylko jednorazową próbą oparcia się językowi australijskiego kina, czy czymś więcej. Być może jednak ktoś inny postanowi skorzystać z sukcesu obu tych debiutów, potwierdzając tym samym nowy rozdział tamtejszego kina grozy.

REKLAMA