search
REKLAMA
Zestawienie

HORROR na ANTYPODACH. Australijskie kino grozy, które TRZEBA ZNAĆ

Krzysztof Walecki

27 stycznia 2021

REKLAMA

WOLF CREEK (2005)

Po nieurodzaju, jaki panował od końca lat 80. i przez całą następną dekadę, filmem, dzięki któremu Australia wróciła na mapę światowego kina grozy, stał się reżyserski debiut Grega McLeana, Wolf Creek. Mająca premierę na festiwalu w Sundance produkcja stała się jednym z najważniejszych tytułów niezwykle popularnego wówczas torture porn, odmiany horroru nastawionej na epatowanie krwawymi obrazami przemocy, brutalności i sadyzmu (wpuszczona do kin zaledwie rok wcześniej Piła autorstwa innego Australijczyka, Jamesa Wana, stała się sztandarowym dziełem tego mało poważanego podgatunku). I choć Wolf Creek niewątpliwie miał swój udział w spopularyzowaniu niesławnego nurtu, film McLeana jest w swej istocie dziełem obdarzonym silnie australijskim charakterem i jednocześnie powrotem do wyobrażenia tego kraju jako miejsca, do którego cywilizacja wciąż nie zawitała, a mieszkańcy najbardziej odludnych terenów okazują się najczęściej degeneratami i psychopatami.

Takie wrażenie można odnieść już po pierwszej scenie, w której jeden z głównych bohaterów, Ben, kupuje używane auto. Chłopak podróżuje przez Australię razem z dwiema Angielkami, Liz i Kristy, co nie uchodzi uwagi sprzedawcy z komisu, który nie krępuje się z niewybrednymi komentarzami na temat „łatwych lasek”. Późniejsze spotkanie ze stałymi bywalcami baru na stacji benzynowej oddalonej od najbliższego miasta o setki kilometrów jest jeszcze bardziej napięte, gdyż jeden z tubylców pyta wprost o „grupowe dymanko”, a nazwany przez Bena „pojebem” podrywa się, gotowy do bójki. Proporcjonalnie do zapuszczania się w głąb niezbadanego lądu również poziom nacechowanej seksualnie agresji u napotkanych po drodze mieszkańców zaczyna być coraz mocniej odczuwalny. Tym większą niespodzianką jest pomoc niejakiego Micka Taylora – po tym, jak w okolicach tytułowego krateru, do którego zmierzali bohaterowie, psuje się ich samochód, pojawienie się tam mężczyzny, który oferuje im holowanie i wymianę uszkodzonej części jawi się jako cudowne wybawienie. Niestety ich dobroczyńca okazuje się być seryjnym mordercą, sadystycznym zboczeńcem lubującym się w fizycznych i werbalnych torturach, dla którego australijski outback jawi się jako jego własny rezerwat, gdzie poluje na ludzi.

Pierwsze wersje scenariusza McLeana przypominały typowy slasher, aż do momentu, w którym wykrystalizowała się postać chorego prześladowcy, psychopatycznej wersji Krokodyla Dundee inspirowanej przypadkami prawdziwych australijskich seryjnych morderców. Bestialska natura Micka odsyła nas do wizerunku znanego od czasu Na krańcu świata, gdzie przyszły reżyser Rambo: pierwszej krwi, Ted Kotcheff, ukazał mieszkańców Antypodów jako pozbawionych człowieczeństwa prymitywnych brutali. Ale debiutujący twórca wydaje się również prowadzić dziwny dialog z jakże odległym stylistycznie i tematycznie Piknikiem pod Wiszącą Skałą, ubierając całość w ramy historii rzekomo autentycznej, wysyłając bohaterów w miejsce będące geologiczną atrakcją, gdzie zatrzymują się zegarki i dochodzi do niewyjaśnionych zniknięć, a rolę miejscowego „wybawcy” powierzając Johnowi Jarrattowi. Tam zaledwie 23-latek o przystojnych rysach, tu dorosły mężczyzna z kilkudniowym zarostem, piwnym brzuchem i wesołkowatym usposobieniem, nawet gdy wbija komuś bynajmniej nie przysłowiowy nóż w plecy. Przemoc w Wolf Creek jest często nie do zniesienia, do tego potęgowana przez brutalne komentarze Taylora, które jednak w kontynuacji z 2013 roku oraz serialowym rozwinięciu (2016-2017) przybiorą formę makabrycznych żartów, a z niego samego uczynią dużo bardziej rozrywkowego złoczyńcę.

ZABÓJCA (2007)

Międzynarodowy sukces Wolf Creek i znakomite przyjęcie wśród widzów, choć nie do końca udane u krytyków (Roger Ebert dał filmowi zero gwiazdek), sprawiły, że uważnie śledzono, jaki będzie następny projekt McLeana. Zrezygnował z proponowanej od razu kontynuacji na rzecz horroru o równie silnej australijskości co poprzednik, acz o zupełnie innym charakterze. Zabójca jest bowiem powrotem do konwencji animal attack, godnym spadkobiercą Długiego weekendu oraz Razorbacka, tym razem z zagrożenia dla ludzi czyniąc wielkiego krokodyla. Nie jest to nic nowego w australijskiej kinematografii – w tym samym roku premierę miał inny horror o morderczym krokodylu, Martwa rzeka Davida Nerlicha i Andrew Trauckiego, ale film McLeana bardziej mógłby iść w parze z Wiekiem ciemności (1987) w reżyserii Archa Nicholsona, gdzie na gadziego ludojada poluje – oczywiście – John Jarratt. Aktor pojawia się również w Zabójcy, choć tym razem na głębokim drugim planie, jako jeden z uczestników pechowego rejsu rzecznego, który kończy się w momencie ataku gigantycznego krokodyla na łódź.

McLean idzie sprawdzonym schematem tego typu kina, dając nam galerię jednowymiarowych postaci, które jednak w trakcie filmu spełniają swoje zadanie. Mamy zatem mało entuzjastycznego Amerykanina piszącego o turystyce (znany z serialu Agentka o stu twarzach Michael Vartan), sympatyczną i odpowiedzialną kapitan rejsu (Radha Mitchell, powtarzająca swoją rolę z Pitch Black), nerwowego wdowca (Jarratt), małżeństwo z córką (nastoletnia Mia Wasikowska), inne małżeństwo, które nie potrafi dojść do porozumienia, a nawet dwóch okolicznych rozrabiaków, służących za lokalny koloryt (jednego z nich gra Sam Worthington, tuż przed Avatarem). Kiedy wszyscy oni oraz jeszcze kilku innych turystów wylądują na małej wysepce, zmuszeni opuścić tonącą łódź, panika da o sobie znać i szybko dowiemy się, na kim można polegać, a kto pociągnie innych w dół. Krokodyl wybiera swoje ofiary niby losowo, choć jeśli na nie spojrzeć, można dostrzec pewien schemat – okaże się wtedy, że bestia nie lubi zwłaszcza panów, którzy źle traktują panie. Nietrudno się więc domyślić, że kiedy gad zaatakuje jedną z kobiet, popełni swój największy błąd.

Zabójca nie ma statusu ani popularności Wolf Creek, czego przyczyny można dopatrywać się w tym, że zamiast spodziewanego przeboju był dużą klapą – przy 25-milionowym budżecie (być może największym, gdy mowa o australijskich horrorach) zdołał zarobić niecałą jedną piątą tej sumy. Nic dziwnego więc, że kiedy McLean wrócił do reżyserii po sześciu latach, nakręcił „pewniaka”, czyli kontynuację swojego debiutu. Tymczasem jego drugi film jest dużo lepszą propozycją, niż może się pozornie wydawać. Przede wszystkim reżyser po mistrzowsku buduje napięcie, radząc sobie bez nadmiernej brutalności oraz makabry; momenty wyczekiwania na atak krokodyla są tu doskonale zainscenizowane, budząc strach niewidzialną obecnością potwora. Kiedy jednak ten pojawia się na ekranie, nie jest wcale tanim efektem specjalnym, a jednym z lepszych zwierzęcych antagonistów w horrorze. Animatroniczny, jedynie podrasowany komputerowo krokodyl ma wystarczającą wiarygodność, byśmy mogli się go bać, ale i charakter filmowego drapieżcy, zwłaszcza w scenie, gdy nie bardzo wiadomo, czy naprawdę śpi, czy tylko udaje. Trudno o lepszy dowód na powodzenie horroru, kiedy sztuczna bestia radzi sobie „aktorsko” nie gorzej od ludzi.

LAKE MUNGO (2008)

O ile kariera Grega McLeana tylko na chwilę się zatrzymała, o tyle reżyser Lake Mungo, Joel Anderson, po nakręceniu swojego debiutu kompletnie zniknął z obiegu, podobno na dobre porzucając myślenie o filmowej przyszłości. Nie wiadomo, skąd taka decyzja ani czym mężczyzna zajmuje się obecnie, ale w obliczu rosnącej popularności jego quasi-dokumentalnego dreszczowca nie zdziwię się, jeśli Anderson – prędzej czy później – wróci do fachu. Lake Mungo może śmiało stanąć w jednym rzędzie z Blair Witch Project (1999) jako jeden z najbardziej przekonujących horrorów w estetyce found footage, a przy okazji autentycznie straszne doświadczenie, unikające pułapek formatu przez skoncentrowanie się na dramacie bohaterów.

Śmierć 16-letniej Alice, która tonie podczas rodzinnej wycieczki, staje się punktem wyjścia dla historii pełnej smutku, żalu i tajemnic. Pogrążeni w żałobie rodzice i brat zaczynają wkrótce czuć obecność dziewczyny w domu, a włączone kamery faktycznie rejestrują ducha. Nie jest to jednak film o nawiedzonym domu, ani tym bardziej taki, który stara się przerazić widza jump scare’ami. Zamiast tego Anderson oferuje frapującą opowieść o próbie znalezienia sensu tej nieoczekiwanej śmierci, co wiąże się z koniecznością poznania Alice, jaką była za życia. Okazuje się bowiem, że ani jej rodzina, ani przyjaciele, ani nawet psychiatra nie widzieli prawdziwej Alice Palmer (skojarzenia z życiem i śmiercią Laury Palmer z Miasteczka Twin Peaks nie mogą być przypadkowe), skrywanych za dziewczęcym uśmiechem sekretów, bliskich autodestrukcji zachowań oraz demonów, jakie spotkała na swej drodze. Kiedy w końcu przenosimy się nad tytułowe jezioro Mungo, aby odkryć genezę jej horroru, groza przybiera wymiar metafizyczny, zataczając idealne koło. Ale nawet wtedy Anderson nie godzi się na proste rozwiązanie, sugerując niemożliwość dojrzenia prawdy, nawet gdy ta wydaje się być w zasięgu wzroku.

Lake Mungo udaje się stworzyć niesamowicie realistyczne poczucie prawdziwego reportażu, co jest niewątpliwie zasługą zatrudnienia mało znanych aktorów, którzy improwizowali swoje kwestie (scenariusz Andersona celowo pozbawiony był dialogów), oraz doskonałego scalenia różnych materiałów filmowych, począwszy od nagranych z postaciami rozmów, przez rodzinne wideo i filmiki z komórki, po policyjną dokumentację. Australia nie słynie z horrorów w stylu found footage – jedynym innym, jaki znam, jest The Tunnel (2011) Carla Ledesmy, trzymający w napięciu, choć schematyczny i pozbawiony cechującej film Andersona autentyczności – ale ten jeden jest potwierdzeniem, że można wykorzystać znienawidzoną przez wielu estetykę w sposób niepozbawiony tragicznej doniosłości. Finalnie otrzymujemy przygnębiający portret żałoby w rodzinie oraz straszną opowieść o nieuchronności naszego końca, sprawiającej, że życie staje się bolesnym oczekiwaniem na śmierć.

REKLAMA