Gorzej niż w PIEKLE. Co powstanie po zmieszaniu HORRORU z WESTERNEM

A Knife for the Ladies (1974), reż. Larry G. Spangler
Alternatywne tytuły tej produkcji brzmią Jack the Ripper Goes West i Silent Sentence. Ponoć za każdym z trzech tytułów filmu kryje się inny czas trwania, co jest związane z różną ilością krwi i nagości (na rynek europejski miało być tego więcej). Ale obojętnie którą wersję obejrzymy, nie będziemy mieli do czynienia z poziomem Sama Peckinpaha ani nawet Andrew V. McLaglena. Pierwsza scena, w której widzimy roznegliżowaną kobietę zaatakowaną przez mordercę, wiele obiecuje, ale film tych obietnic nie spełnia. Również w warstwie formalnej jest rozczarowanie, bo zaprzepaszczono szansę stworzenia amerykańskiej odpowiedzi na filmy giallo i spaghetti westerny. Autorem scenariusza jest reprezentant klasycznego Hollywood, Seton I. Miller, mający w dorobku takie klasyczne dzieła jak Człowiek z blizną (1932), Kid Galahad (1937), Przygody Robin Hooda (1938) i Morski jastrząb (1940). Zmarł w maju 1974, a więc wtedy, kiedy premierę miał A Knife for the Ladies ( film był już jednak gotowy pół roku wcześniej, ale napotkał problemy z dystrybucją).
Podobne wpisy
Obraz Larry’ego Spanglera całkiem słusznie nie dołączył do grona klasyków. Nie ma w nim ducha epoki, o której opowiada, trudno dostrzec również umiejętności twórców w budowaniu nastroju grozy. Natomiast fabuła sprowadza się do infantylnej i przewidywalnej opowieści o zmęczonym życiem szeryfie, który popada w konflikt z młodym detektywem, ale w końcu postanawiają działać razem, by dopaść mordercę terroryzującego okolicę. W filmie wystąpił Jack Elam i jest to rzadka okazja, by zobaczyć go w pierwszoplanowej roli, jego specjalnością były wszakże drugoplanowe postacie (np. w Rio Lobo) lub epizody wykorzystujące fizjonomię zakapiora (prolog Pewnego razu na Dzikim Zachodzie). W obsadzie jest również Ruth Roman, która mogła się pochwalić współpracą z Alfredem Hitchcockiem przy Nieznajomych z pociągu (1951). Chociaż wspomniani aktorzy dobrze wywiązują się z zadania, nie ratują przeciętnego scenariusza, tym bardziej że i reżyserii brakuje pazura. Zakończenie jest kiczowate, ale w dobrym znaczeniu tego słowa i gdyby cały film był utrzymany w takim stylu, byłby lepszą rozrywką. Finał jest znośny także dlatego, że w napisach końcowych można usłyszeć elektryzującą piosenkę Evil Lady w wykonaniu Michaela Stulla.
Biały bizon (The White Buffalo, 1977), reż. J. Lee Thompson
Jeśli filmy z motywem animal attack zaliczymy do horrorów, to Biały bizon też powinien się znaleźć w niniejszym zestawieniu. Żaden wcześniejszy western nie przygotował nas na to, co zobaczymy w tym filmie. Nie oznacza to, że fabuła jest w pełni oryginalna – są tu motywy zaczerpnięte z Moby’ego Dicka (1851) Hermana Melville’a i Szczęk (1974) Petera Benchleya, ale na gruncie westernu jest to coś nowego. Charles Bronson wcielił się w sławnego Billa Hickoka, który staje przed niezwykłym wyzwaniem, jakie postawił przed nim scenarzysta i zarazem autor powieści Richard Sale. Wielki biały bizon sieje śmierć i zniszczenie w indiańskich osadach, a Hickok sprzymierza się z wodzem Siuksów, Szalonym Koniem, by dopaść bestię. Dla obu bohaterów jest to schyłek życia (akcja filmu toczy się 2–3 lata przed ich śmiercią), zabicie białego bizona to ostatnia próba udowodnienia własnej wartości i pokonania największych lęków. Bo nawet słynni bohaterowie Dzikiego Zachodu mieli swoje fobie.
Podstawową zaletą filmu jest to, że nie oszukuje widza. I tak jak wskazuje tytuł największą jego atrakcją są sceny z bawołem-albinosem. Bestia została zbudowana przez Carla Rambaldiego, wybitnego włoskiego specjalistę od efektów, który zastosował podobną technikę co w King Kongu (1976), wprowadzając jednak pewną innowację – sposób poruszania się zwierzęcia, na specjalnych szynach, był czymś nowatorskim. Wyprodukowany przez Dino De Laurentiisa film nie został przez widzów i krytyków zrozumiany, przez co pokonały go liczne negatywne recenzje i poważne straty finansowe. Ale dzisiaj, szczególnie gdy przegląda się twórczość J. Lee Thompsona i Charlesa Bronsona z lat 70. i 80., omawiana produkcja nie wygląda źle. Przeciwnie – to jedna z najciekawszych mieszanek gatunkowych tamtych czasów. Nie tylko stanowi świetną rozrywkę, ale daje też materiał do przemyśleń na temat kondycji mieszkańców Dzikiego Zachodu, zarówno osadników, jak i rdzennych plemion. Historia dowodzi, że niektóre gatunki i cywilizacje muszą wyginąć, żeby dać miejsce innym, których zadaniem jest zbudować nowy świat.
Fatalny rewolwer (Dead Man’s Gun, 1997–1999), pomysł serii: Howard Spielman, Ed Spielman
Na przełomie wieków serial był emitowany przez polską telewizję, ale został już przez nią zapomniany. Nie był wtedy wielkim hitem, ale mnie zainteresował, choć na pewno nie oglądałem do końca. Ponoć w ostatnim odcinku okazuje się, że pierwszym właścicielem tytułowego rewolweru był Ponury Żniwiarz i ten element nadprzyrodzony jeszcze dobitniej podkreśla przynależność serialu do gatunku horroru. W czołówce Kris Kristofferson wypowiada formułkę o następującej treści: „Na amerykańskim Zachodzie broń dotknięta złem przechodziła z rąk do rąk, zmieniając życie wszystkich, którzy ją posiadali. Wraz z rozwojem legendy stała się znana jako fatalny rewolwer” („dead man’s gun” można też tłumaczyć dosłownie jako „broń truposza”). Ten opis, którego autorami są bracia Ed i Howard Spielmanowie, mówi właściwie wszystko o koncepcji serialu. Jest to telewizyjna antologia, coś jakby westernowa wersja Strefy mroku, gdzie każdy odcinek opowiada inną historię, przedstawia innych bohaterów, ale wszystkie epizody łączą się w opowieść o ludziach, nad którymi wisi fatum.
Podobne wpisy
Gdy 20 lat temu oglądałem ten serial, zaskoczyły mnie występujące w niemal każdym odcinku sceny seksu lub nagości. Tym bardziej, że pora emisji była dość wczesna. Nie było tu gwiazd kina, ale dla polskich widzów może być interesujący występ Joanny Pacuły w roli mściwej wdowy. Siłą serialu był pomysłowy scenariusz dotykający różnej maści problemów – materializmu, krętactwa, próżności i innych, będących domeną nie tylko epoki Dzikiego Zachodu. Jeden z odcinków, The Photographer (reżyseria: Brad Turner; scenariusz: Howard Friedlander), wygląda jak pierwowzór Wolnego strzelca (2014) Dana Gilroya. Opowiada o młodym fotografie, który przypadkiem uwiecznia na kliszy ostatnie chwile uczestnika napadu na bank, sprzedaje zdjęcia do gazety i z czasem coraz bardziej pociąga go mroczna strona zawodu. W serialu nie brakuje czarnego humoru, na przykład w odcinku o kucharzu, który kończy jako potrawka w tawernie, co narrator kwituje słowami „dobry szef kuchni żyje według własnego menu”. Miło wspominam ów serial, ale przyznaję, że w dzisiejszych czasach, a nawet już 10 lat temu – po emisji Deadwood (2004–2006) – produkcja Spielmanów straciła swoją moc i próba ponownego oglądania pewnie skończyłaby się rozczarowaniem. Ale sentyment pozostał.