COWGIRLS VS PTERODACTYLS. Hołd dla kina klasy Z, plastelina i piękne kobiety
Kiedy twórcy bardzo złych filmów zmęczą się rekinami i morderczymi lalkami, sięgają po prehistoryczne gady, które sieją spustoszenie na ekranie. Tak też jest w przypadku tegorocznej produkcji zatytułowanej Cowgirls vs Pterodactyls, gdzie dzielne „kowbojki” z Dzikiego Zachodu łączą siły, by ratować bezradnych mężczyzn i mieszkańców miasteczka, jak na prawdziwe feministki przystało. Czy jest to jednak film wart uwagi fanów złego kina?
Fabuła jak na tego typu film nie wydaje się być zbytnio skomplikowana. Trzy kobiety z Dzikiego Zachodu postanawiają połączyć siły i przeciwstawić się atakowi morderczych pterodaktyli. Ich motywacje są jednak bardzo odmienne. Nauczycielka pragnie odzyskać porwanego męża, zapijaczona rewolwerowczyni (albo rewolwerówka) upatruje w tej wyprawie okazji do sławy, zaś burdelmama liczy, że to jest jej szansa na uratowanie podupadającego biznesu.
Za kamerą stanął Joshua Gordon, który w swoim życiu nakręcił wiele niskobudżetowych dzieł, składających hołd nie tylko dorobkowi wytwórni Hammer, ale również samemu Conanowi Doyle’owi. Trzeba jednak pamiętać, iż większość z tych filmów wygląda, jakby nakręciła je ekipa początkujących amatorów, a takie elementy jak scenariusz, gra aktorska czy scenografia w ogóle tam nie istnieją. Z jednej strony to bez wątpienia zarzut, a z drugiej specyfika dzieł reżysera, więc od samego początku wiemy, z czym mamy do czynienia. Trzeba jednak przyznać, że filmowe nawiązania do kultowych już klasyków oraz fantastyczne plakaty przypominające lata 80. XX wieku to coś, co sprawia, że filmy Gordona ogląda się z jeszcze większą przyjemnością.
Jak wypada więc najnowsze dzieło reżysera? Nawet fani hardcorowych produkcji na bardzo niskim poziomie relacji muszą przygotować się na fatalny scenariusz, jeszcze gorszą grę aktorską i wykonane w animacji poklatkowej pterodaktyle, którym bliżej do Ptakodemii aniżeli Parku Jurajskiego. Ale z drugiej strony, czego innego można się spodziewać po filmie o tak wymownym tytule. To, co zaskakuje, to fakt, iż kobiety mają w tej produkcji trochę więcej do powiedzenia aniżeli bycie wyłącznie ozdobą mężczyzny. I ja to kupuję. Choć ich przyjaźń początkowo wydaje się być szorstka, to jednak do końca kibicuje się grupie nieporadnych dziewuch, które finalnie pokazują, że żaden pterodaktyl nie powinien z nimi zadzierać.
Niestety nie jest to poziom ukochanego przeze mnie studia Asylum, jednak produkcja Anno Domini 2021 ma swój niewątpliwy urok. Od samego początku wiadomo, że Dziki Zachód to kompletna ściema, broń w najlepszym przypadku ma oznaczenie, że dzieci do lat pięciu nie powinny się nią bawić, zaś papierosy z filtrem w XIX-wiecznej Ameryce to wcale nie największa wpadka popełniona na planie tegoż filmu. Jednak to bez znaczenie, bowiem całość ogląda się co prawda z lekkim zażenowaniem, jednak nie odbiera to radości z seansu. Jeden absurd goni kolejny, a mnie zastanawia tylko, w jaki sposób jedna z bohaterek nauczyła się ujeżdżać pterodaktyla.
Od samego początku widać, że całość została zrobiona przez ludzi, którzy kochają bardzo złe kino i zrobią wszystko, by oddać mu należny hołd. Nie oznacza to jednak, że film jest całkowicie pozbawiony wad. Na niektóre z nich można przymknąć oko, jednak część z nich sprawia, że odbiór całego dzieła staje się męczący. Poza kilkoma efektownymi momentami akcji to tu nie ma za wiele, a horroru nie uświadczymy wcale, dlatego kategoria action horror może być dość myląca.
Jak wspominałam, aktorsko nie jest najlepiej. Większość obsady występowała w poprzednich filmach reżysera i widać, że robienie tego typu rzeczy daje im wiele radości, jednak nie zmienia to faktu, że ich gra jest sto razy bardziej drewniana od braci Mroczek. Niejednokrotnie miałam wrażenie, iż dopiero stawiają swoje pierwsze kroki w tej branży. A szkoda. Jednak zdaje sobie sprawę z tego, iż przy budżecie 70 tysięcy dolarów (oficjalne podanym – jak przystało na film made in USA – oczywiście w meksykańskich peso) nie było możliwości zatrudnienia prawdziwych gatunkowych wyjadaczy, więc trzeba było bazować na tym, co się ma. A skoro mowa o gwiazdach, to do filmu udało się zaangażować znaną brytyjską aktorkę bardzo złych filmów – Dani Thompson. Sceny z jej udziałem wyglądają, jakby zostały nakręcone w Wielkiej Brytanii, gdzie obecnie mieszka, a następnie wkomponowane w resztę filmu. Teoria ta wydaje się jak najbardziej prawdziwa, gdyż postać Thompson nie występuje we wspólnych ujęciach z pozostałymi bohaterkami.
Jestem przekonana, że i tak większość budżetu poszła na „plastelinowe” i gumowe pterodaktyle. A skoro o dinozaurach mowa, to niestety, jak to zwykle bywa, jest ich bardzo mało. Otrzymujemy może niecałe 10 minut materiału z naszymi prehistorycznymi antagonistami. Większość czasu ekranowego to bowiem szwendanie się głównych bohaterek po pustyni, długie, nic nie wnoszące do fabuły dialogi i sceny, które można by spokojnie ominąć. Ale wtedy produkcja trwałaby pół godziny, a nie 70 minut.
Cowgirls vs Pterodactyls to nie jest najgorszy film, jaki widziałam z tej kategorii. To jednak nie poziom chociażby Sharknado, gdzie od początku do końca widz bawi się przednio. Gdybym miała się założyć, powiedziałabym, że to swego rodzaju hołd dla filmów poklatkowych Raya Harryhausena, a szczególne jego Zmierzchu tytanów. Ale może to być tylko moja nadinterpretacja. Cokolwiek by o tym filmie nie powiedzieć, warto go zobaczyć, o ile nie ma się ciekawszych rzeczy do roboty.