Aktorzy, którzy NIGDY nie zagrali ZŁEJ ROLI
Mieliśmy już dyszkę aktorów, którym nigdy nie udało się udowodnić swojego talentu na dużym ekranie, to teraz pora odwrócić kolej rzeczy i przyjrzeć się tym, którzy przed kamerą nigdy nie odwalili szmiry. Pierwszym nazwiskiem, jakie z pewnością przychodzi tu do głowy, jest nieodżałowany, sygnujący całe zestawienie John Cazale, którego krótka filmografia składa się z samych arcydzieł. Skupimy się jednak na aktywnych, żyjących artystach. Ponieważ to jednak tylko kilku wybranych, komentarze są głodne kolejnych.
Christian Bale
Walijczyk zaczął z wysokiego C, bo fenomenalnie sprawdzając się w głównej roli dziecięcej u samego Stevena Spielberga w porywającym Imperium Słońca. Potem przez kolejną dekadę raczej „obijał się” na drugim planie, by w fenomenalnym stylu powrócić na przełomie stuleci jako potężnie zbudowany mężczyzna w American Psycho. I od tego momentu jest prawdziwym mistrzem fizycznych transformacji, nie zapominając jednakże o ekspresji i innych wyznacznikach fachu. Dlatego też, mimo iż zdarza mu się występować w słabszych, nierównych produkcjach (w Terminatorze: Ocaleniu chociażby, gdzie zaliczył także wpadkę wizerunkową na planie), wciąż stanowi gwarancję aktorskiej jakości, której trudno nie docenić.
Cate Blanchett
Wkrótce minie trzydzieści lat, odkąd możemy podziwiać w kinie ten australijski kwiat kobiecego aktorstwa. Przez ten czas piękniejąca wraz z wiekiem Cate pokazała się w ponad pięćdziesięciu dziełach różnej jakości, a nawet dyskusyjnej wartości (niesławny Robin Hood w wersji Ridleya Scotta). Lecz nawet w tych najgorszych patrzydłach nie można odmówić jej zaangażowania, naturalności oraz profesjonalizmu, czego dowodzą dwa Oscary i cztery nominacje do tej nagrody, o innych trofeach nie wspominając. To wszystko sprawia, że nawet gdy Cate zostaje nie do końca trafnie obsadzona (Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki) lub wciela się w mocno irytujące bohaterki (Włamanie na śniadanie), to i tak przyjemnie się na nią patrzy. Nie o każdym można to napisać.
Tom Cruise
Pozornie wybór kontrowersyjny – zwłaszcza gdy ktoś nadal ma w pamięci koszmarną Mumię z ubiegłego roku. Niemniej z ręką na sercu trzeba przyznać, że nawet przy słabej jakości filmu Cruise sam w sobie nie jest i nigdy nie był elementem, jaki można ganić. A w końcu wpadek zaliczył parę. Top Gun to dziś wesoła ramotka, która działa tylko przez wzgląd na jego osobę. Podobnie Jack Reacher, którego sequel był zdecydowanym spadkiem walorów rozrywkowych. Cruise „dał radę” także w Mission: Impossible – Fallout, które pozostaje oglądalne jedynie dzięki jego udziałowi (a nawet i wydaje się, iż jest on za dobry jak na tę głupiutką historyjkę). Dodatkowym atutem aktora jest jeszcze skromny fakt, że pomimo tego, iż obraca się głównie w letnim, mainstreamowym kinie hollywoodzkim, to nieraz potrafi w jego ramach zaskoczyć, czyniąc coś z (niekiedy dosłownie) niczego. Nie dziwi zatem, że pomimo 56 lat i 45 produkcji na karku nadal pozostaje topową gwiazdą fabryki snów oraz jednym z najpopularniejszych aktorów w ogóle.
Leonardo DiCaprio
OK, Leo miał dość nieudany start w postaci przygód kosmicznych, krwiożerczych jeży, czyli Critters 3. Był wtedy jednak młody, potrzebował pieniędzy i uwagi (i nie był tam aż tak tragiczny, zważywszy na małe doświadczenie). I opłaciło się, bo od tej pory każdy jego kolejny występ jest na wagę złota (acz niekoniecznie oscarowego), często stając się wydarzeniem samym w sobie – jak to miało miejsce przy okazji Zjawy, za którą to w końcu otrzymał upragnioną nagrodę Akademii. Pomiędzy jednym i drugim filmem zagrał w 25 innych produkcjach, wcielając się między innymi w Howarda Hughesa, Edgara Hoovera, Jaya Gatsby’ego i Romea w uwspółcześnionej adaptacji dzieła Szekspira. I o dosłownie każdym z tych występów można napisać, że jest co najmniej bardzo dobry i w każdym z nich DiCaprio pokazuje jakieś swoje inne oblicze. Ot, jeden z tych nielicznych przypadków, gdzie za obiektem westchnień nastolatek kryje się prawdziwy talent.
Ralph Fiennes
Pochodzący z Ipswich Ralph Nathaniel Twisleton-Wykeham-Fiennes jest jednym z najlepszych aktorów swojego pokolenia, zachwycającym już od samego początku kariery. Debiutował wszak ambitną rolą Heathcliffa w adaptacji Wichrowych Wzgórz, a niedługo potem zmiażdżył totalnie jako Amon Goeth w Liście Schindlera (za który to występ brak Oscara na półce można uznać za smutny żart). I od tego momentu błyszczy w każdym następnym filmie, nieważne, jak złym lub dziwacznym (w obu przypadkach mowa o fabularnej wersji serialu Rewolwer i melonik). Zresztą Fiennes łatwo odnajduje się w każdym gatunku kina, także tym czysto rozrywkowym, za grubą kasę. Dlatego doskonale poradził sobie jako Lord Voldemort, był odpowiednio przekonującym Hadesem w ogólnie niezbyt udanych Starciu tytanów i Gniewie tytanów oraz podniósł nieco jakość ckliwego romansidła Pokojówka na Manhattanie. Słowem, gdzie by go nie obsadzić, na pewno się nie zmarnuje.